System w ruinie

Faktowi powiedział lekarz, że będzie gorzej. Dlaczego będzie gorzej? Ponieważ socjalistyczne reforma ustrojowa, w skrócie SRU, doprowadziła służbę zdrowia do całkowitej zapaści. Okazało się po raz kolejny i nie wiadomo który, że ludzie, w tym przypadku lekarze, nie chcą pracować w państwowych firmach, w których zarobki nie zależą od zdolności, kwalifikacji, doświadczenia i kompetencji lecz od widzimisię urzędników. Odnosząc się do postulatu Joanny ‚the finger’ Lichockiej dr Bartosz Fiałek, reumatolog, przewodniczący regionu kujawsko-pomorskiego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy wyjaśnia, że Każdy lekarz, który wzmocniłby publiczną ochronę zdrowia w walce z pandemią jest na wagę złota. Jednak byłoby to zniewolenie medyków, którzy wyjechali z Polski. Nie dlatego, że tego chcieli, tylko z powodu fatalnych warunków pracy i wynagrodzeń. Podjęli skrajnie trudną decyzję i w innych krajach układają sobie życie.

Każdy człowiek, a więc i lekarz, rozpoczynając pracę chce wiedzieć co go czeka, jakie są możliwe ścieżki kariery, czy warto starać się i rozwijać, czy wręcz przeciwnie, nie ma sensu wysilać się, bo „czy się stoi czy się leży to wypłata się należy”. W omawianym przypadku klarowności nie gwarantuje także prywatna służba zdrowia, ponieważ duszona jest przez monopolistę narzucającego reguły rodem z minionej epoki. Dr dr Bartosz Fiałek twierdzi, że Publiczny system publicznej opieki zdrowotnej już się zawalił i nie wróżę, że po pandemii będzie go można odbudować. Do tego potrzebni są ludzie, pracownicy ochrony zdrowia. Nie będzie ich, bo większość będzie migrować do sektora prywatnego lub wyjeżdżać za granicę. Kto jak kto, ale lekarz powinien wiedzieć, że jak się weźmie raka za czyraka, to terapia nic nie da. Identycznie rzecz ma się ze służbą zdrowia. Nie da się odbudować publicznego systemu ochrony zdrowia w obecnym kształcie. Ten system bowiem jest odpowiedzialny za to, że pacjenci na własnej skórze, względnie odwiedzając groby bliskich, przekonują się, że medycyna to jedna z gałęzi gospodarki i nie da się jej odseparować od reszty rynku, nie rozwinie się działając w oparciu o zasady rodem z realnego socjalizmu.

Na czym polegała — nie wahajmy się użyć adekwatnego określenia — zbrodnia tow. Łapińskiego i jego mocodawców — Millera i Kwaśniewskiego? Na kosztującym zdrowie i życie wielu osób, niebywale kosztownym eksperymencie polegającym na próbie połączenia wody z ogniem, czyli wtłoczenia socjalistycznego monopolisty w ramy i reguły obowiązujące na wolnym rynku. Znana z poprzedniego ustroju kontraktacja trzody chlewnej została twórczo zaadoptowana i przemianowana na kontraktację świadczeń zdrowotnych, a o wycenie świadczeń i płacach przestał decydować rynek, a zaczęli urzędnicy. Wtedy system kontraktacji skutkował gigantycznymi kolejkami w sklepach, dziś skutkuje tym samym w placówkach służby zdrowia. Rozwiązanie nie zdało egzaminu wtedy, nie zdaje i dziś, a konsekwencją jest częściowe ubezwłasnowolnienie lekarzy. Ważniejsze od ich wiedzy i doświadczenia stały się bowiem narzucone przez urzędników procedury i brane z sufitu wyceny. Pierwszy z brzegu przykład:

W Polsce chora na cukrzycę osoba może liczyć na częściowy zwrot kosztów poniesionych na specjalne hamujące postępy choroby obuwie, dopiero wtedy, gdy… straci palec. Wielu pacjentów nie stać też na opłacanie drogich opatrunków na długo gojące się rany.

Nie ma najmniejszego znaczenia, że to przykład sprzed lat, ponieważ system nieustannie generuje absurdy. Żadna placówka, nie tylko przecież medyczna, nie jest w stanie funkcjonować na wolnym rynku nie licząc się z kosztami. Szpital „publiczny” nie działa w próżni, musi ponosić rynkowe koszty działalności, płacić podatki, opłacać media, płacić za usługi, konserwację i utrzymanie sprzętu. Jeśli wycena świadczonych przezeń „usług medycznych” brana jest z sufitu i nie pokrywa kosztów, trzeba uciekać się do oszustw, ratować się kreatywnością mnożąc procedury i podnosząc ceny za usługi płatne. To właśnie dlatego prywatna służba zdrowia jest tak piekielnie droga. Na Zachodzie dobra klinika zatrudnia dobrego lekarza dobrze mu płacąc, ponieważ opłaca się jej to. Proponują nam nieprawdopodobne pensje, np. jako reumatolog mogę w Danii zarabiać 108 tys. euro rocznie, dostaję do tego mieszkanie służbowe i prawie tysiąc euro miesięcznie dodatku socjalnego. Nikt nie chce pracować w źle funkcjonującej ochronie zdrowia i z rządzącymi, którzy nie słuchają naszych postulatów. W Polsce placówka medyczna w pierwszym rzędzie szuka oszczędności i tylko dlatego płaci lekarzom, czasem nawet sporo, że bez nich nie mogłaby funkcjonować. Oszczędza za to choćby na pielęgniarkach.

Skoro już o zarobkach mowa, niedawno znany z zamiłowania do podniebnych lotów i pobierania wynagrodzenia za woluntaryzm były marszałek Senatu Stanisław Karczewski zdradził reporterowi treść prywatnej rozmowy: Ja wczoraj rozmawiałem z jednym z dyrektorów, który organizuje swój szpital covidowski, i on oferuje pensję netto dla anestezjologa 50 tysięcy złotych, więc to nie jest niska pensja. Abstrahując od tego, że to bardziej wygląda na desperację niż na wysokość zarobków w służbie zdrowia, warto zestawić tę informacje z tym, co ujawnił bohater narodowy, który uratował dziecko bez głowy, prof. Chazan. Podczas protestów rezydentów p. prof. mówił tak: Jestem profesorem medycyny, pracuję na jednym z uniwersytetów w Polsce jako wykładowca i zarabiam tam 6 tysięcy złotych. Dodam, że jestem profesorem z pięćdziesięcioletnim stażem pracy. Rezydenci żądają 7 czy 9 tysięcy złotych, czyli więcej niż zarabia profesor. Od tego czasu oczywiście zarobki lekarzy dzięki hojności władzy wzrosły niebotycznie, ale mimo to daleko im do 50.000 zł (wspomniane 108 tys. euro to raptem około 40 tys. zł).

Tymczasem na odcinku epidemii zaczynają dziać się statystyczne cuda, choć nie trzeba mieć jakichś ponadnaturalnych zdolności by je przewidzieć — naświetlaliśmy przyczyny zjawiska tutaj i powtórzyliśmy zabieg tutaj. I oto dzisiaj dowiadujemy się, że w dwóch województwach — opolskim i podkarpackim — stał się cud, ponieważ udział wyników pozytywnych w tygodniowej liczbie testów wyniósł odpowiednio 132% i 138%. Choć podstawa tego fenomenu jest prozaiczna, to dla mediów i tych, no, żurnalistów (słowo „dziennikarz” jednak obliguje), ewidentnie nie do pojęcia. Na portalu MedOnet p. Magda Ważna rozdziera szaty przerażona stosunkiem. »40 proc. testów na COVID-19 zwraca wynik pozytywny. Najgorszy wynik w Europie« brzmi tytuł wywodu. Nie wdając się w szczegóły podążywszy za światłą myślą autorki można postawić śmiałą tezę, że jeśli 40% jest najgorszym wynikiem w Europie, to 130% jest najlepszym wynikiem na świecie. Dlaczego 40% jest niepokojące? Dokładnie z tego samego powodu dla którego człowiek udający się z psem na spacer ma średnio o jedną nogę za dużo, a pies o jedną za mało.

Dlaczego to takie niepokojące? Według Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób wysoki procent pozytywnych wyników testów RT-PCR pod kątem COVID-19 może oznaczać, że:
1) w badanej społeczności występują powszechne infekcje lub
2) testowane są tylko osoby najbardziej narażone na zakażenie SARS-CoV-2 lub
3) istnieją procesy raportowania, które wypaczają wyniki (np. najpierw raportowane są wyniki pozytywne, potem dopiero negatywne).

Wystarczy zajrzeć do rozporządzenia, by przekonać się jak jest naprawdę. Problem jednak nie polega na tym, że ten czy inny dziennikarz pisze co mu przyjdzie do głowy nie zadając sobie trudu dogłębnego zbadania sprawy lecz na tym, że te zmanipulowane dane stają się dla specjalistów podstawą do spekulacji i prób przewidywania rozwoju sytuacji. Jakie sensowne wnioski można wyciągnąć z informacji, że zarówno zwierzę jak i człowiek mają po trzy nogi? Michał Rogalski, o którego tytanicznej pracy wspominaliśmy, na Twitterze  zwraca uwagę na nieprawidłowości:

Różnica pomiędzy sumą potwierdzonych przypadków w woj. mazowieckim według danych MZ, a PSSE na dzień 13.11 wzrosła już do ponad 13 tys.

Jeśli sobie uprzytomnimy, że od liczby zakażeń zależy decyzja o wprowadzeniu lock downu, zaniżanie statystyki jawi się w zupełnie innym świetle.

Michał Rogalski hobbistycznie, za darmo zbiera i udostępnia dane dotyczące epidemii w Polsce. Komercyjne media za swoje usługi pobierają opłaty albo w formie subskrypcji, albo zmuszając do oglądania reklam. Mimo to rzetelność podawanych przez nie informacji budzi zastrzeżenia. Dlaczego?

Dodaj komentarz


komentarze 4

  1. Od połowy sierpnia jako pierwsza apteka w Szwajcarii testujemy pacjentów na koronawirusa. Przeszliśmy odpowiednie szkolenie i apteka otrzymała pozwolenie na przeprowadzanie testów po wcześniejszym opracowaniu i przedstawieniu wszystkich wymaganych środków ochronnych – pisze czytelniczka ze Szwajcarii.
    Pracuję od ponad 10 lat jako farmaceuta w aptece w Szwajcarii.

    Praca wygląda tutaj zdecydowanie inaczej niż w Polsce. Oprócz pobierania i kontroli krwi możliwe jest zaszczepienie się przeciwko grypie i wielu innym chorobom. W ten sposób możemy odciążyć lekarzy i obniżyć tym samym koszty opieki medycznej. Klienci bardzo chętnie korzystają z tych usług, ponieważ nie muszą umawiać się na wizytę do lekarza i mogą przyjść do apteki w dowolnym dla nich czasie. Tej jesieni w ciągu 3 dni w naszej aptece zaszczepiliśmy przeciwko grypie ok. 200 osób

    Od połowy sierpnia jako pierwsza apteka w Szwajcarii testujemy pacjentów na koronawirusa. Przeszliśmy odpowiednie szkolenie i apteka otrzymała pozwolenie na przeprowadzanie testów po wcześniejszym opracowaniu i przedstawieniu wszystkich wymaganych środków ochronnych.

    Początkowo wykonywaliśmy tylko testy PCR, a od początku listopada również ”szybkie” testy antygenowe. Zainteresowanie testami jest bardzo duże, wykonujemy ich 80-100 dziennie. Pacjenci nie muszą się umawiać – przychodzą, a my wykonujemy testy na bieżąco w specjalnie odizolowanym pomieszczeniu. Testujemy głównie osoby z objawami koronawirusa, osoby, które miały bezpośredni kontakt z osobą zakażoną, bądź tych, którzy zostali poinformowani przez aplikację Swiss COVID, że znajdowali się w pobliżu osoby, której koronatest okazał się pozytywny. Koszty testów pokrywane są przez ministerstwo zdrowia.
    Ale przetestować może się każdy. Tyle że jeśli zainteresowany nie spełnia powyższych kryteriów, za test musi zapłacić sam (koszt PCR – 175 franków, test antygenowy – 57 franków).

    O wyniku testu antygenowego informujemy pacjenta po 30 minutach od pobrania wymazu, na wynik testu PCR pacjent musi poczekać od 24 do 48 godzin.
    Mamy satysfakcję, że możemy zaangażować się w walkę z pandemią, odciążyć lekarzy i szpitale.
    Edyta Wrona-Kaminska

    Czy w Polsce jest do pomyślenia by naśladować innych? Koniecznie należy pamiętać, że tam obyczaje religijne są słabe, więc przykład ….. nietrafiony?

      1. Mnie Szwajcaria, panujące tam zasady zachwycają. Gdybym miała wybierać miejsce do zamieszkania to albo Szwajcaria albo Czechy. Oba kraje mają jednak duży feler. Nie ma tam morza, zawsze chłodnego i dającego nieustanną radość.