Co jakiś czas politycy wyciągają z lamusa jakieś zapomniane słowo, otrzepują z kurzu, przydają nowe znaczenia i odmieniając przez wszystkie przypadki kreują za jego pomocą rzeczywistość. Na przykład pewna partia — ciesząc się niespełna dwudziestoprocentowym poparciem — zdobyła większość w parlamencie i chce usprawiedliwić autorytarne rządy. W tym celu odkurza zapomniane słowo, modyfikując jednocześnie jego znaczenie. Od tej pory rzeczownik ‚suweren’, który pierwotnie oznaczał monarchę, a szerzej władzę, oznacza naród, a przymiotnik ‚suwerenny’ status Polski na arenie międzynarodowej. Szyderstwo polega na tym, że choć Polska jest suwerenna, to akurat tak rozumiany suweren nie ma nic do gadania
Zakłamywanie języka to cecha charakterystyczna każdej władzy totalitarnej. Zaś w kraju, gdzie edukacja stoi na żenująco niskim poziomie, uczeni uznawani są za… głupków, zdecydowanie większy znajduje poklask. Jednak myli się ten, kto dostrzega analogie między tym, co z językiem wyprawiali komuniści, a tym co z nim wyprawia obecna władza. Otóż przedstawiciele ludu pracującego miast i wsi okraszali rzeczownik przymiotnikiem, dzięki czemu nie tylko tracił pierwotne znaczenie, ale przeważnie w ogóle przestawał cokolwiek wyrażać. Na przykład panującą była wtedy klasa robotnicza, ale tylko inteligencja była pracująca. Jeśli zaś niebieski ptak nie pracował, to życzliwie radzono mu, by się wreszcie wziął do „uczciwej roboty”. Jedynym dopuszczalnym rodzajem krytyki była krytyka konstruktywna. Konstruktywizmem zainfekowana została później opozycja, gdy już nie dało się ukryć, że coś takiego istnieje. Wcześniej określano ją różnie — od elementów antysocjalistycznych, wywrotowych, przez warchołów, podżegaczy, chuliganów, prowokatorów, wichrzycieli, aż po odwetowców z Bonn. Wykorzystywanie Niemców do dyskredytowania przeciwników politycznych to jedna z klamer spinających minione i obecne czasy.
Cały wpis