Siły ekspedycyjne

Poczuwszy nieodpartą potrzebę powrotu do przeszłości, przypomnienia sobie starych powieści, które pochłaniałem z wypiekami na twarzy, znalazłem nowe wydanie trylogii Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki „Zagubiona przyszłość”, „Proxima” i „Kosmiczni bracia”. Wszedłem w jej posiadanie drogą kupna zachęcony wzmianką, że to wznowienie bez korekt redaktorskich. Niestety ponowna lektura nie wywołała ani wypieków na twarzy, ani entuzjazmu. Wrażeniami z niej podzieliłem się tutaj, więc tutaj nie będę przynudzał. Rozczarowany sięgnąłem po powieści braci Strugackich („Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Przenicowany świat”) i Kiryła Bułyczowa. Z mozołem jednak przedzierałem się przez opisywane przez Strugackich absurdy życia w komunistycznej Rosji („Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Ślimak na zboczu”, „Miliard lat przed końcem świata”). Wreszcie przyszła pora na „Przenicowany” (w nowym tłumaczeniu „Wywrócony”) świat. Chciałem sobie przypomnieć tę powieść i przeczytać kolejne z tym samym bohaterem, których dotąd nie czytałem — „Żuk w mrowisku” i „Fale tłumią wiatr”. Zacząłem czytać i…

Ponieważ trochę zaszalałem z zakupami, a nie wyłączyłem powiadomień o nowościach, więc pewnego dnia dostałem powiadomienie o serii powieści noszącej wspólny, nieprzetłumaczalny na język polski tytuł „Expeditionary Force”. Ponieważ przeszła mi ochota na przypominanie sobie starych powieści, więc zaciekawiony zacząłem poszukiwać informacji. Recenzje były pozytywne, a opis pierwszego tomu sugerował, że pomysł jest nowatorski, co w fantastyce jest rzadkością.

Expeditionary Force tom 1

Walczyliśmy po złej stronie wojny, której nie mogliśmy wygrać. I to były te dobre wieści.

Ruharowie uderzyli w Dzień Kolumba. Niewinnie dryfowaliśmy sobie na naszej błękitnej kropce, jak rdzenni mieszkańcy Ameryki w 1492 roku. Za horyzontem pojawiły się okręty technologicznie zaawansowanej, agresywnej kultury i BUM! Skończyły się stare, dobre czasy, kiedy tylko ludzie zabijali siebie nawzajem. Cóż, Dzień Kolumba. Pasuje.

Gdy na porannym niebie znów pojawiły się obce okręty międzygwiezdne, tym razem należące do Kristangów, którzy rozgromili Ruharów, myśleliśmy, że nas uratowano. Siły Ekspedycyjne Narodów Zjednoczonych wyruszyły wraz z Kristangami, naszymi nowymi sojusznikami, na wojnę z Ruharami. I tak oto, zamiast walczyć w Nigerii jako żołnierz Armii Stanów Zjednoczonych, teraz walczę w kosmosie. Ale to wszystko było kłamstwem. Nie powinniśmy nawet byli walczyć z Ruharami.

Może lepiej zacznę od początku…

Ponieważ autor, Craig Alanson wydał dotąd aż piętnaście tomów, a szesnasty ukaże się w grudniu, więc podchodziłem do serii jak do jeża. Podchodziłbym z większym entuzjazmem, gdybym znał angielski na tyle, by czytać Alansona w oryginale. Tymczasem dotąd przetłumaczono na polski zaledwie 9 tomów, a kolejne dwa ukażą się dopiero pod koniec tego i na początku przyszłego roku. Dlatego długo zastanawiałem się czy zaryzykować zakup. Po namyśle wpadłem na wyjątkowo chytry pomysł. Postanowiłem zamówić pierwszy tom na próbę, przeczytać i sprawdzić czy warto sięgać po następne. Gdy wreszcie podjąłem decyzję okazało się, że pierwszy tom jest niedostępny. Ponieważ nigdy nie wiadomo, czy pojawi się dodruk, więc zamówiłem gdzie indziej sporo przepłacając.

Czytałem po kilka stron dziennie chcąc sobie udowodnić, że książka jest nieciekawa, fabuła kulawa, więc szkoda pieniędzy. Zwłaszcza, że z opisów i recenzji wynikało, że narratorem jest młody żołnierz, a to nie wróżyło wyżyn intelektualnych i obawiałem się, że podkreślany we wszystkich recenzjach humor będzie bardzo przaśny. Z takim nastawieniem  przebrnięcie przez mniej więcej połowę książki zajęło mi bez mała miesiąc. Nic mi się nie podobało, a zwłaszcza prześmiewczy styl, sprawiający wrażenie wymuszonego. Niestety nagle, zupełnie znienacka, fabuła tak przyspieszyła, że drugie pół łyknąłem w ciągu kilku dni. Natychmiast zamówiłem od razu komplet dziewięciu tomów. Dziewięciu, ponieważ po trzecim tomie jest tom trzeci i pół. W międzyczasie natrafiłem na recenzję drugiego tomu i… absolutnie się z nią nie zgadzam.

Najlepszą rekomendacją dla serii jest żona, która zaciekawiona wybuchami śmiechu podczas lektury sama sięgnęła po pierwszy tom i… już jest przy siódmym. Oczywiście to typowa beletrystyka, czysta rozrywka, której zadaniem jest bawić. Tam nie ma się do czego przyczepić, ponieważ przyczepić się można do wszystkiego. Galaktykę zamieszkiwali Pradawni, którzy osiągnęli nieprawdopodobny poziom rozwoju i zniknęli pozostawiając po sobie mnóstwo artefaktów oraz tak zwanych strażników. Ich zadaniem było przywoływanie do porządku wszystkich, których podkusiło wykorzystać technologię Pradawnych do prowadzenia wojny. Długo po zniknięciu Pradawnych dwie rasy osiągnęły bardzo wysokim poziom rozwoju. Ponieważ uznały, że bezpośrednie starcie nie opłaca się, scedowały walkę na mniej rozwinięte rasy. W ten sposób nieustannie podsycany konflikt trwa od tysiącleci. Ziemię zaatakowało ostatnie, najniższe ogniwo łańcucha najpierw jednej, potem drugiej strony. Niestety, przewyższali nas pod każdym względem, więc o oporze w ogóle nie było mowy.

Tyle jeśli chodzi o miejsce akcji. Powieść, bo mimo podziału na tomy jest to de facto jedna całość, czerpie całymi garściami z literatury i filmu. Mamy więc statki kosmiczne, im bardziej rozwinięta rasa tym bardziej potężne, oczywiście obowiązkowo wyposażone w sztuczną grawitację. Mamy zbudowaną przez Pradawnych sieć tuneli, z tą różnicą, że w przeciwieństwie do Gwiezdnych Wrót znajdują się w przestrzeni kosmicznej i działają automatycznie. Mamy napędy skokowe umożliwiające błyskawiczne przemieszczanie się na odległość kilku lat świetlnych. Gdyby można było dalej tunele nie byłyby potrzebne. Mamy pola maskujące, dzięki którym jednostki stają się niewidzialne i wytłumiające, uniemożliwiające wykonanie skoku i ucieczkę z miejsca bitwy. Mamy wreszcie niebywale rozbudowaną sztuczną inteligencję i nieprawdopodobnych możliwościach.

Jeśli chodzi o pole maskujące, autor nie poszedł na łatwiznę, ponieważ zasada działania kamuflażu jest jak najbardziej zgodna z zasadami fizyki. W uproszczeniu maskowanie polega na tym, że tor fotonów jest zakrzywiany tak, by omijały maskowany obiekt i wracały na swoją trajektorię za nim. W ten sposób do obiektu nie dociera żadne promieniowanie, więc ani niczego nie odbija, ani nie przysłania, więc robi się całkowicie niewidzialny. Niestety, staje się także ślepy, dlatego żeby coś widzieć musi dysponować czujnikami znajdującymi się na zewnątrz pola. Oczywiście je też można wykryć, niemniej jednak zdecydowanie łatwiej namierzyć statek niż czujnik wielkości pinezki. Sprawa komplikuje się przy włączonych silnikach i w atmosferze, ale na to też autor znalazł sposób.

Fizyka rozwija się wraz z fabułą, co umożliwia bohaterom wychodzenie cało lub z niewielkimi stratami z sytuacji bez wyjścia. Innych zresztą w powieści nie ma. Mogłoby się wydawać, że pomyślne rozwiązywanie nierozwiązywalnych problemów jest wadą książki, ale tak nie jest. Większym problemem jest powtarzające się przez wszystkie dziewięć tomów z mniejszym lub większym nasileniem dialogi głównych bohaterów, a także nieudolne tłumaczenie niektórych scen, co psuje zabawę, ponieważ nie trzyma się kupy i trzeba się bardzo postarać, żeby domyślić się o co chodzi. Na szczęście takich kiksów jest bardzo niewiele. Warto rozważyć zakończenie lektury na siódmym tomie, który można uznać za koniec pierwszej części. Potem akcja płynnie przechodzi z tomu na tom, więc po dziewiątym zamiast sięgnąć po dziesiąty trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość. Chyba, że ktoś w szkole nie zbijał baków, lecz uczył się pilnie dzięki czemu tłumaczenia nie potrzebuje.

Podsumowując. Warto wydać kilkaset złotych i skompletować przynajmniej siedem tomów. Nie powinni żałować zarówno miłośnicy fantastyki naukowej, jak i militarnej. Czyta się lekko, książki skrzą się humorem, nieustannie coś się dzieje, słowem doskonała rozrywka zarówno na długie zimowe wieczory, jak i na deszczowe lub zbyt upalne dni.

Dodaj komentarz