Co by było gdyby nie było?

Pozostańmy jeszcze w klimacie science fiction. Pisarze parający się tym gatunkiem proponują czytelnikom podróż w krainę wyobraźni. Futurystyczna otoczka to przeważnie sztafaż, mało istotne tło, przeważ chodzi o zarysowanie problemu, zasygnalizowanie jak potoczyć się mogą sprawy na przykład po upowszechnieniu się jakiejś technologii. Z kolei w reżimach totalitarnych tylko w ten sposób można było mrugnąć do czytelnika, zasygnalizować problem, ostrzec, zwrócić na coś uwagę, alegorycznie powiedzieć jak jest i do czego to zmierza. Co ciekawe i w pewien sposób charakterystyczne ten rodzaj twórczości uprawiali głównie pisarze w Polsce i trochę w Związku Radzieckim. W pozostałych krajach tak zwanych demoludów im bardziej stawało się widoczne, że sprawy idą w złym kierunku, że zamiast powszechnej szczęśliwości, bogactwa i swobód jest postępująca nędza i zamordyzm, tym skwapliwiej mniej lub bardziej nieudolnie wyrobnicy pióra snuli wizje świetlanej przyszłości.

Doskonałym przykładem tego „nurtu” jest powieść bułgarskiego autora Петърa Стъповa (Piotra Stypowa) „Goście z planety Mion”. Świat w jego wizji dzieli się na dwie „połowy”. W jednej panuje ustrój sprawiedliwości społecznej, wszyscy są więc niewiarygodnie szczęśliwi, a jeśli czegoś im brak, to tylko ptasiego mleczka. W drugiej panuje wyzysk człowieka przez człowieka, bieda, nędza, homofobia, ksenofobia, rasizm oraz przemoc. Autor nie wyjaśnia, a szkoda, jakim cudem uchował się gnijący kapitalizm obok kwitnącego socjalizmu. Niczego nieświadomi przybysze z planety Mion lądują po niewłaściwej stronie, ale szybko orientują się, że są przedmiotem brudnych imperialistycznych gierek i naprawiają swój błąd przenosząc się na jasna stronę i dzieląc się z towarzyszami technologią. Jak widać nawet Stypow nie wierzył, że w tym ustroju jest możliwy postęp technologiczny. Lojalnie ostrzegam, że każdy kto sięgnie po to dzieło uczyni to na własną odpowiedzialność i jeśli przez nie przebrnie, to z poczuciem bezpowrotnie straconego czasu. Pierwsze i jedyne wydanie zawiera błędy, więc trzeba upewnić się, że na pewno dołączona jest oryginalna errata wydrukowana na osobnej kartce i dołączana do każdego egzemplarza.

Wygląda na to, że tylko w PRL-u i w mniejszym stopniu w ZSRR pisarze mieli odwagę pisać, a cenzorzy udawać, że nie wiedzą o co chodzi i na pewno nikt niczego nie skojarzy. Jednym z czołowych pisarzy osadzających socjalistyczną, siermiężną rzeczywistość gdzieś poza Ziemią był przedwcześnie zmarły Janusz A. Zajdel. Z kolei opowiadania Kiryła Bułyczowa, których miejscem akcji jest Wielki Guslar to socjalizm w pigułce. Historię miasta autor opisał w opowiadaniu „Wielki Gulsar: Krótki przewodnik”

Miasto Wielki Guslar leży na równinie. Otoczone jest kołchozowymi niwami i gęstymi lasami. Rzeki płynące w tych okolicach wyróżniają się krystalicznie czystą wodą i powolnym nurtem. Wiosną zdarzają się powodzie, które trwają dość długo i pozostawiają na niskich brzegach rzek śmiecie i pnie drzew. Zimą na okolicznych drogach bywają zaspy śnieżne, odcinające miasto od sąsiednich miejscowości. Latem panują umiarkowane upały, przerywane częstymi burzami. Jesień jest tam łagodna i kolorowa, a zimne deszcze zaczynają się dopiero pod koniec października. W roku 1876 starzy mieszkańcy obserwowali zorzę polarną, a trzydzieści lat wcześniej — potrójne słońce. Najniższa zanotowana temperatura wyniosła minus 48 stopni (18 stycznia roku 1923).

Historia miasta Wielki Guslar liczy 750 lat. Pierwszą wzmiankę o nim można znaleźć w Kronice Andriana, który mówi, że potiomkinowski kniaź Gabriel Łagodny „przybył i wybił” niepokornych mieszkańców osady Guslar. Zdarzyło się to w roku 1222.

Podobno, ale nie ma dotąd oficjalnego potwierdzenia, w 2022 roku Wielki Gulsar przez Rosjan oswobodzony tak skutecznie został, że kamień na kamieniu się w nim nie ostał.

Literatura science fiction ma to do siebie, że niemożliwe jest wskazanie gdzie kończy się science a zaczyna fiction. Z reguły wszystko jest wyssane z palca, a nauka robi wyłącznie za tło. Czysta fikcja, gdzie świetlne miecze i inne futurystyczne gadżety zstąpiono różdżkami i zaklęciami zwie się fantasy. Niewykluczone, że jest to pójście na skróty. Po co wymyślać jakąś cudowną technologię, trzymać się praw fizyki, skoro można podróżować, walczyć, tworzyć, za pomocą magii? Z drugiej strony czym różni się dowolna opowieść fantasy od znanych od dawien dawna legend o smoku wawelskim czy bazyliszku? Schemat jest zawsze taki sam — z jednej strony złe zło, z drugiej dobre dobro, które przeważnie zawsze zwycięża. Z klasyfikacją jest dodatkowo ten kłopot, że nie do końca wiadomo do jakiej kategorii zaliczyć takie powieści jak „Winnetou” Karola Maya czy „Trzej muszkieterowie” Aleksandra Dumasa. Nie byłoby problemu gdyby Winnetou przemieszczał się w rakiecie po niezbadanych rejonach zachodniej galaktyki, a D’Artagnan fechtował laserowo ostrzoną szpadą. A przecież zdecydowana większość powieści historycznych i przygodowych to de facto czysta fikcja.

Żeby obcować z fantastką, często z nauką nie mającą nic wspólnego nie trzeba sięgać po coraz droższe książki, ponieważ w zupełności wystarczą media. Informacje bieżące to ledwie ułamek oferty, ponieważ z upodobaniem koncentrują się głównie na przyszłości. Oczywiście przyszłość przyszłości nierówna. Co innego wiedza jak będą wyglądały przepisy, podatki, jakie będą składki, jakie będą obowiązywały zasady, a co innego bajdurzenie o końcu inflacji czy posunięciach Putina, co zrobi Ukraina i kiedy przegra względnie wygra. Każdy chce wiedzieć co go czeka, ale niewiele da się sensownie przewidzieć. Co ciekawe choć są takie dziedziny, w których z dużym prawdopodobieństwem można przewidzieć co się stanie gdy nie zostaną podjęte odpowiednie kroki, to katastroficzne wizje na nikim nie robią żadnego wrażenia. Doskonałym przykładem jest klimat.

Swego czasu zaśmiewano się z opowieści o pewnym niezbyt rozgarniętym chłopinie opowiadającym o wypadku, którego o mało nie przepłacił życiem. — Jeszcze pięć minut brakowało — relacjonował roztrzęsiony — a byłby mnie auto przejechało. Jakim cudem udało mu się uniknąć śmierci? — Niechybnie bym zginął, ale na szczęście za kierownicą siedział mój dobry znajomy. To, co wtedy wywoływało salwy śmiechu dziś jest codziennością w mediach. Opowieści redaktorów z „miejsca zdarzenia”, gdy w zasadzie nic się nie stało, mają dokładnie ten sam wydźwięk. Na przykład młody człowiek o trzeciej nad ranem w poniedziałek jedzie sobie spełnić swoje marzenie — na środku rynku poćwiczyć poślizgi kontrolowane. Poinformowanie o tym zajmuje reporterowi 8 sekund, po czym przez kilka minut roztrząsa alternatywne warianty. Na przykład co by było gdyby chłopak nie popisywał się o trzeciej nad ranem lecz w środku dnia. Nie w poniedziałek ale w weekend. Przecież tam „zwykle” przewalają się tłumy, więc mogłoby ucierpieć jakieś Bogu ducha winne dziecko! Funkcjonariusz policji państwowej także ma bogatą wyobraźnię: Możemy tu mówić o dużej nieodpowiedzialności. Na nagraniu widać, że nikogo nie było na płycie rynku, ale trzeba pamiętać, że jest to centrum Bydgoszczy. A w weekendy, w nocy, jest to bardzo ruchliwe miejsce, gdzie przebywa dużo ludzi.

‚Gdyby’ to słowo klucz, które przy braku konkretów pozwala puścić wodze fantazji. Gdyby nie ono wiadomości byłyby mdłe i trwałyby znacznie krócej. Ile zyskaliby kredytobiorcy, gdyby wskaźnik zniknął 10 lat temu? — zastanawia się portal gazeta.pl. Szymon Hołownia zauważa, że Gdyby Morawiecki był premierem obywateli, wyrzuciłby go na zbity pysk. Kogo? Gdybym kliknął, to pewnie bym się dowiedział. Podsumowując: gdyby nie fantastyczni pisarze i media ten post by nie powstał.

Dodaj komentarz