Zagubiona przyszłość

Po wielu często długich i nudnych wpisach o polskiej polityce najwyższy czas na przerwę. Przedwczoraj i w sobotę zachwycaliśmy się powieściami braci Strugackich, dziś weźmiemy na tapet wznowione niedawno powieści rodzimych autorów — Krzysztofa Borunia (*1923-†2000) i Andrzeja Trepki (*1923-†2009), by zastanowić się, czy trącące myszką, stare, często niezrozumiałe nazwy, zwłaszcza nieistniejących i wtedy, i dziś urządzeń, nie należałoby we wznowieniach uwspółcześniać, zastąpić współczesnymi odpowiednikami?

W 1948 roku A. E. van Vogt opublikował opowiadanie Rull. Nawiasem mówiąc nie jest to rozpieszczany w Polsce autor. Kilka jego książek wydało wydawnictwo Amber w serii Mistrzowie SF i Fantasy pod koniec ubiegłego stulecia, ale do tej pory nie wznowiono żadnej. W 2001 roku wydawnictwo Prószyński i S-ka umieściło to opowiadanie w zbiorze opowiadań pod tytułem „Stare, dobre czasy”. Jest to pisarstwo z gatunku ponadczasowych, które trąci myszką jedynie ze względu na język, nie fabułę. Jeszcze na początku XXI wieku płaski monitor czy telewizor był rzadkością i kosztował krocie. Ale czy nazywanie monitora z płaskim ekranem płaskowizorem nie jest aby przesadą?

W 1954 roku nakładem wydawnictwa Iskry ukazała się powieść Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki „Zagubiona przyszłość”. Trzy lata później wyszło wznowienie bez korekt redaktorskich, w wersji w jakiej ukazywała się w odcinkach w Ilustrowanym Kurierze Polskim w 1953 roku. Kolejne, tym razem „poprawione” wydanie ukazało się w roku 1986 w serii Iskier Fantastyka, przygoda. Poprawa polegała na uwspółcześnieniu języka i dodaniu nieistotnych szczegółów. Na przykład w oryginale:

— Rozszerzenie strefy dezintegracji — odrzekł wreszcie — jest zadaniem wymagającym gruntownej przebudowy całej aparatury i znalezienia zupełnie nowych rozwiązań konstrukcyjnych. […] W chwili wystrzelenia ładunku badonowego przygasa światło w całej Celestii, ponieważ musimy na ten czas skierować główny zasób energii do miotacza, aby nadać cząstkom badonowym prędkość 60.000 km/sek.

W wersji „poprawionej”:

— Rozszerzenie strefy dezintegracji — odrzekł wreszcie — jest zadaniem wymagającym znalezienia zupełnie nowych rozwiązań konstrukcyjnych. […] W chwili wystrzelenia ładunku badonowego przygasa światło w całej Celestii, ponieważ musimy na ten czas skierować główny zasób energii do miotacza, aby w ciągu 0,0008 sekundy wytworzyć około 0,05 grama badonu i nadać jego cząstkom prędkość 60.000 km/sek.

Albo

Badon po upływie ułamka sekundy od opuszczenia miotacza przemienia się w antinevon, by w tej postaci, praktycznie rzecz biorąc, powodować eksplozję, a ściślej mówiąc — rozpad łańcuchowy niemal każdej materii napotkanej na swojej drodze. Ale i jego istnienie jest krótkie. Nie dysponujemy żadnymi środkami, aby choć w najmniejszym stopniu zmienić stosunek tych liczb.

„poprawiono” na:

Badon po upływie 0,052 sekundy od opuszczenia miotacza przemienia się w antinevon, by w tej postaci, praktycznie rzecz biorąc, powodować eksplozję niemal każdej materii napotkanej na swojej drodze. Ale i jego istnienie jest krótkie. Po następnych 0,047 sekundy rozpada się na nieszkodliwe cząstki elementarne. Nie dysponujemy żadnymi środkami, aby choć w najmniejszym stopniu zmienić stosunek tych liczb.

W 1995 roku S. Ławrow (sic!) poinformował, że sztuczny satelita CM2 zwany Celestią po raz drugi uruchomił silniki i skierował się ku peryferiom Układu Słonecznego. Akcja powieści rozgrywa się 400 lat później. Przez ten czas w klasowym społeczeństwie Celestii doszło do krwawo stłumionego buntu, a mimo to liczba mieszkańców nie zmalała, dalej zamieszkiwało ją około 5000 osób w tym dzieci i… czarnoskórzy niewolnicy! Pomińmy jednak niedostatki fabuły. Pomińmy także takie drobiazgi jak wyposażenie sztucznego satelity w… budki telefoniczne. W ogóle pomińmy pierwszą część, bo jej, podobnie jak „Astronautów” Lema i wielu innych powieści nie da się uwspółcześnić bez napisania praktycznie od nowa.

Niestety, trudno przejść do porządku dziennego nad ewidentnymi… jak to delikatnie ująć? Niedociągnięciami? W drugiej części, „Proxima”, astronauci założyli bazę na pozbawionej atmosfery planecie, na której panowała temperatura minus 253°C. W takich warunkach

uczona, pochylona nad stołem rozstawionym pod gołym niebem, tuż przy pawilonie mieszkalno-laboratoryjnym, raz po raz rzucała wzrokiem na sygnalizator oczekując, kiedy czerwone światełko lampki kontrolnej obwieści, że dwumetrowa iglica wynurzyła się z gruntu.

Dla porządku należy odnotować, że ten fragment w poprawionej wersji został usunięty. To nie jedyny kwiatek. Władza ludowa oczekiwała od towarzyszy pisarzy, że będą bawić ucząc i uczyć bawiąc. Dlatego powieść zaopatrzona została w przypisy wyjaśniające bardziej skomplikowane pojęcia. Jaki jednak sens ma w 2020 roku podawanie w przypisie, którego zadaniem jest wyjaśnienie zgodne z aktualnym stanem wiedzy zjawiska lub zagadnienia na przykład takiej oto, bałamutnej informacji:

Dwutlenek węgla – gaz niezbędny do życia roślin; znajduje się w naszej atmosferze w ilości 0,03%. Jego krążenie w powietrzu i wodzie przyjmuje się w przybliżeniu za zrównoważone, zwłaszcza dzięki procesom pośmiertnego rozkładu organizmów przez drobnoustroje. Jednak pewna niewielka część zapasów tego gazu zostaje rokrocznie wiązana w procesach chemicznych (reakcje z krzemianami), a zwłaszcza biologicznych (jako węglan wapnia zużywany przez różne organizmy do budowy ochronnych pancerzy, np. małży) i jest stracona dla jego krążenia w przyrodzie Ziemi. W okresie istnienia naszej planety w ten sposób związane zostało około 500 razy więcej dwutlenku węgla, niż go obecnie zawierają oceany i atmosfera. Gdyby na Ziemi nie powstała istota rozumna – człowiek przekształcający przyrodę, już prawdopodobnie za kilkaset tysięcy lat — jak twierdzą niektórzy uczeni — nastąpiłby zmierzch życia z powodu wyczerpania się dwutlenku węgla.

Prawda jest taka, że poziom dwutlenku węgla w ciągu ostatnich 400.000 lat oscylował między 200 a 300 ppm, by w tym roku przekroczyć 400 ppm, czyli stężenie nie notowane od 4 milionów lat. Jeśli powieść zawiera przypisy, to czytelnik ma prawo oczekiwać, że prezentowany w nich jest aktualny stan wiedzy, a nie rewelacje uczonych radzieckich sprzed dziesięcioleci.

No więc pomijamy pytanie dlaczego na supernowoczesnym Astrobolidzie z 40 wieku do pracy z komputerem nadal korzysta się z taśm perforowanych, do archiwizacji dźwięku używa się taśm magnetycznych, do archiwizacji obrazów taśm filmowych, które trzeba wywoływać, a więc dysponować odczynnikami, zaś meldunki przekazuje się w postaci depesz drukowanych na papierze. Przecież po kilku latach badań, na przykład w układzie Proximy, archiwum audiowizualne i w postaci wydruków będzie zajmowało bardzo dużo miejsca i ważyło tony. Trudno oczekiwać od kogoś, kto nie widział działającego urządzenia tranzystorowego, by wymyślił pendrive. Z drugiej jednak strony jeśli potrafił wymyślić astrobolid przed wysłaniem pierwszej rakiety w kosmos…

Współczesny czytelnik może mieć kłopoty ze zrozumieniem o co chodzi gdy czyta, że astrozof Andrzej Krawczyk pokręcił gałką kondensatora w lewo. Kto to jest astrozof? Dlaczego kręci gałką kondensatora, skoro kondensator to «układ przewodników oddzielonych od siebie dielektrykiem, służący do gromadzenia ładunków elektrycznych»? Zachodził będzie też w głowę co to może być radiopantoskop i satelot. Oczywiście może domyślić się z kontekstu co do czego służy i jaki jest współczesny odpowiednik, ale egzotyczne, wymyślne nazwy istniejących urządzeń psują nastrój. Przecież nawet we wznowieniach klasyki, Sienkiewicza, Mickiwicza, dokonuje się pewnych korekt.

Gdy pierwszy raz czytałem trylogię Borunia i Trepki (miałem wydanie z lat osiemdziesiątych w wersji poprawionej) nie rzuciła mi się w oczy dość nachalna niestety jej wymowa indoktrynacyjna. Gdy przeczytałem ją powtórnie teraz zachodzę w głowę jakie jest jej przesłanie? We wspomnianym na wstępie opowiadaniu A. E. van Vogta, powieściach Lema, Zajdla, Bułyczowa, Strugackich, nawet Jamesa P. Hogana o coś chodzi. W trylogii Borunia i Trepki chodzi praktycznie wyłącznie o podkreślenie wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Coś przeoczyłem?

Kres tym usiłowaniom podboju położyło ostateczne zwycięstwo ustroju, który — jak sądzę — mamy pewne prawo nazwać, przez analogię do Ziemi, ustrojem socjalistycznym.

 

PS.
Żeby zbyt daleko nie odchodzić od polityki zauważyć wypada, że tytuł pierwszego tomu trylogii, „Zagubiona przyszłość” doskonale oddaje to, co dzieje się tu i teraz.

Dodaj komentarz