17 milionów od morza do Tatr

Judyta Watoła na portalu Wyborczej rozdziera szaty z powodu „zmarnowanych” terminów do lekarzy specjalistów, którzy w ramach kontraktu z NFZ świadczą usługi zdrowotne. Na potwierdzenie podaje szokujące dane dotyczące całokształtu. Otóż

już przed pandemią szacowana liczba zmarnowanych terminów sięgała 17 milionów rocznie

Jest to zdumiewające zwłaszcza jeśli zważyć, że

Liczba wszystkich zmarnowanych terminów (NFZ liczy też dokładnie pacjentów w kolejkach na różne zabiegi, np. wszczepienia endoprotezy) w całym minionym roku wyniosła 1 mln 380 tys.

Jak widać wystarczy wziąć i oszacować, żeby móc postawić śmiałą tezę, iż narzekamy na kolejki, a sami sobie jesteśmy winni. Kolejny raz potwierdza się znana od dawana prawda, że ochrona zdrowia w Polsce jest zorganizowana perfekcyjnie i działałaby bez zarzutu gdyby nakłady były większe, a pacjentów nie było wcale. Bo nie czarujmy się, wszystkie problemy biorą się stąd, że bezczelni, roszczeniowi pacjenci uważają, ze im się należy bo płacą jakieś tam groszowe składki. Raptem kilka, kilkanaście tysięcy rocznie.

Prawdziwie rzetelny materiał dziennikarski nie tylko naświetla problem, ale także sugeruje rozwiązania. Judyta Watoła zasięgnęła więc opinii eksperta do spraw zdrowia, na którego wytypowała Adama Kozierkiewicza. Rozwiązanie jakie zaproponował jest nie tylko autorskie, przełomowe i odkrywcze, ale nieomal tak proste jak konstrukcja cepa. Otóż specjalista do spraw

radzi, by stosować wiele narzędzi naraz: – Można by wprowadzić coś, co nazwałbym zdrowotnym kontem oszczędnościowym. Każda osoba – powiedzmy po 60. roku życia – miałaby takie indywidualne konto, na którym państwo co miesiąc odkładałoby konkretną kwotę, którą można by wykorzystać na dowolne świadczenie prywatne albo potrącać pieniądze w sytuacji, kiedy ktoś bez uprzedzenia nie korzysta ze świadczenia w systemie publicznym. Wizja choćby niewielkiej straty finansowej na pewno dyscyplinowałaby pacjentów i w efekcie skróciło kolejki.

Wizja państwa wpłacającego, a później potrącającego na pewno by dyscyplinowała. Czy jednak zamiast kija nie lepiej byłoby wpierw spróbować marchewki? Może nie trzeba wprowadzać czegoś zwanego zdrowotnym kontem oszczędnościowym, bo w zupełności wystarczy zadzwonić przed wizytą do pacjenta, przypomnieć o zbliżającym się terminie i upewnić się, czy nadal jest zainteresowany oferowaną za darmo w ramach składki zdrowotnej poradą? A może wystarczyłoby po prostu odbierać telefony, żeby pacjent nie musiał tracić godzin bezskutecznie próbując dodzwonić się by odwołać wizytę? Skąd to noszące znamiona obsesji przekonanie, że każdy problem da się rozwiązać wyłącznie za pomocą kar i towarzyszących im wizji?

W artykule jest wzmianka, że NFZ wysyła SMS-y z przypomnieniem o terminie wizyty. Tylko co z tego, że wysyła, skoro to tylko przypomnienie nie dające możliwości rezygnacji? Co stoi na przeszkodzie dodać do SMS-a przypominającego opcje: 1 — potwierdzam, 2 — rezygnuję? Poza tym

NFZ finansuje 75-85 milionów porad specjalistycznych rocznie.

„Powiadomienia SMS wysyłane są na trzy dni przed planowaną wizytą. Miesięczna liczba takich powiadomień wysyłanych przez NFZ to ok. 800 tysięcy” – pisze nam fundusz.

Finansują ok. 80 milionów porad, wysyłają niecałe 10 milionów przypomnień. Trudno nie zapytać czy ekspert wymyślający zdrowotne konto oszczędnościowe wraz z autorką tekstu raczą kpić czy raczej o drogę pytają? Gdy chciałem zrezygnować z dość odległego terminu zabiegu wydzwaniałem dzień w dzień po kilka godzin dziennie w różnych porach. Gdybyż jeszcze telefon był zajęty można by było włączyć automat i niech próbuje do skutku. Niestety, pod wszystkimi podanymi numerami nikt nie odbierał. Spełzła na niczym także próba połączenia się przez centralę i rezygnacji via sekretariat. To nie był odosobniony przypadek.

Tego rodzaju artykuły niczego nie załatwiają, niczego nie wyjaśniają, niczego nie wnoszą, zaś przerzucanie odpowiedzialności za nieudolność, marnotrawstwo, kolejki, wadliwy, barbarzyński system na pacjentów jest dalekie od profesjonalizmu. Zwłaszcza od dziennikarki śledczej specjalizującej się w kwestiach służby zdrowia oraz medycyny, publikującej na płatnym portalu, można oczekiwać czegoś więcej niż płytkiego tekstu na poziomie gazetki szkolnej. Wielu czytelników zapewne chciałoby wiedzieć i zrozumieć dlaczego placówki medyczne twierdzą, że skierowanie do poradni specjalistycznej jest ważne miesiąc względnie trzy miesiące, choć nie znajduje to potwierdzenia w przepisach? Co robić w sytuacji odmowy rejestracji? Warto by było także wyjaśnić kwestię skierowania z dopiskiem „pilne”. Pacjent przychodzi z nim po kilku dniach i dowiaduje się, że „pilne” to ono było dwa dni, tera je zwykłe. Tak się złożyło, że te dwa dni to były akurat dni ustawowo wolne od pracy, gdy placówka była nieczynna, ale „takie są przepisy”. Są? Czy w ogóle prawo ma jakiekolwiek znaczenie w placówce medycznej, w której przyjmują lekarze?

Sytuacja w służbie zdrowia jest fatalna by nie rzec tragiczna. Nie poprawią jej głupawe teksty i jeszcze głupsze pomysły na uzdrowienie jej. Problem jednak nie polega na tym, że ten czy inny dziennikarz coś skrobnie mniej lub bardziej mądrego, zacytuje tego czy innego „eksperta do spraw”. Szkopuł w tym, że rządzącym nie zależy na uzdrowienie sytuacji, więc nie kiwną palcem, a opozycja nie ma żadnego pomysłu. Według niej problem rozwiąże pozostawienie wszystkiego bez zmian i dosypanie grosza, który wytrząśnie z rękawa. Co to oznacza? To oznacza, że z uwagi na wysoką inflację, z którą także nikt nie zamierza walczyć, już teraz trzeba zacząć odkładać na trumnę, pochówek, miejsce na cmentarzu i co łaska.


O siedemnastu milionach śpiewał Toni Keczer z Czerwono Czarnymi mając jednak na myśli dziewczyny, a nie pacjentów marnujących terminy.

Dodaj komentarz