Dość gier tych!

Jak to dobrze, że mamy media pro i anty. Media anty wyciągają na wierzch niecne sprawki, uwypuklają zachowania naganne, jak kupczenie stanowiskami czy korupcję. Media pro z kolei uwypuklają obyczajowe tło i nielegalność procederu prowadzącego do ujawnienia „prywatnych rozmów”. W tym przypadku ważniejsze od tego co podsłuchani powiedzieli jest co jedli, co pili albo z czego żartowali. To właśnie żarty stały się tematem przewodnim w opisie podsłuchanej rozmowy Giertycha. Na szczęście redakcja nie tylko dowcip dostrzegła, ale go wskazała. Więc nawet nie mający poczucia humoru będą wiedzieli kiedy się śmiać. Dzięki temu prostemu zabiegowi czytelnik znajduje się w o niebo lepszej sytuacji niż słuchacz podczas emisji Klubu komediowego.

Ponieważ większości czytelników wystarcza sam tytuł, więc krzyczy dużymi literami. Po co? Ano po to, żeby jakoś zmobilizować środowisko, by poczuło się obrażone, zaczęło komentować i wydawać pełne oburzenia oświadczenia. Akcja przeciwko Wojewódzkiemu i Figurskiemu, którzy „obrazili” miliony Ukrainek i miliardy kobiet, udała się znakomicie. Teraz wszystko w rękach środowisk homoseksualnych. Jeśli dadzą się wypuścić i zaczną wydawać pełne oburzenia oświadczenia, to może się i jakiś pozew przeciw Giertychowi uda zmontować. To z kolei pozwoli zagadać niewygodną dla władzy treść rozmów.

Gier tych ma dość Giertych, dlatego zapowiedział cywilny pozew o 500.000 zł (pan mecenas nie rozdrabnia się) przeciw tygodnikowi „Wprost” i doniesienie do prokuratury o złamaniu prawa przez Piotra Nisztora, który rozmowę z mecenasem uwiecznił i udostępnił. Nawiasem mówiąc na każdym mieszkańcu tego pięknego kraju muszą wywierać wielkie wrażenie oskarżenia o łamanie prawa wysuwane przez tych, którzy na łamaniu prawa zostali przyłapani. Oczywiście nielegalnie, ale jednak. Można postawić dolary przeciw orzechom, że legalnie służby tak by się tymi sprawami zajmowały, jak zajmowały się przez rok nielegalnymi podsłuchami.

Dopóki społeczeństwo da się wodzić za nos nieudolnej władzy z jednej strony, a chciwym duszpasterzom z drugiej, dopóty w Polsce nic się nie zmieni. Na szczęście problem dostrzega coraz więcej osób. Zbigniew Hołdys na przykład w swoim wartym przeczytania felietonie postuluje zaszczepienie na polski grunt amerykańskich rozwiązań. Oto kilka prostych punktów, które obowiązują w amerykańskim systemie wyborczym:

1. Nie można nikogo wyrzucić z partii, bo to wyrzucany może mieć rację. Tylko wtedy demokracja jest demokracją, partia się rozwija i rodzą się nowe poglądy. I tylko wtedy partia ma szansę nadążyć za zmianami w świecie.

2. Nie istnieje dyscyplina partyjna – w USA takie coś byłoby przestępstwem kryminalnym, wynikającym z konstytucji.

3. Kandydat na członka izby musi mieszkać w miejscu, z którego startuje. Dzięki temu społeczności lokalne nie tylko mają swoich przedstawicieli we władzach, ale także lokalny działacz partyjny ma perspektywę, że może zajść wysoko. Gdy J. Senyszyn z Gdańska kandyduje z Krakowa, pozbawia tamtejszych działaczy SLD sensu istnienia. Nikt wartościowy w takiej partii nie zostaje.

4. Okręgi są jednomandatowe – z danego obszaru wchodzi jeden z jego mieszkańców. Koniec.

Niestety nie koniec. Żeby te wszystkie zmiany miały sens musi być punkt nawet nie piąty, ale zerowy, najważniejszy i podstawowy:

0. Partie polityczne nie mogą w żaden sposób bezpośrednio lub pośrednio korzystać z pieniędzy budżetu państwa!

Bez tego warunku cała reforma ordynacji wyborczej będzie mieszaniem nieposłodzonej herbaty — nic się nie zmieni.

Dodaj komentarz