Operacja „Sodoma” cz. 4

Tamar i Azaryjasz dotarli tymczasem do targowiska. Dziewczyna rozpoczęła slalom między straganami, przewijając się z prawa na lewo i z lewa na prawo i pochylając się co chwila, aby wyłowić najładniejsze sztuki spośród rozłożonych na stołach i na ziemi warzyw. Wszystkie przyrodzone okrągłości jej figury były przy tym w nieustannym tańcu, na który to widok Azaryjasz upewniał się coraz mocniej, że zabójczy żar słońca jest arktycznym chłodem wobec tego gorąca, jakie ogarnia go od środka.

— Więc jak, umówisz się ze mną na wieczór? — Powrócił natychmiast do swego obsesyjnego refrenu, gdy objuczeni zakupami ruszyli w drogę powrotną.

— Moja pani mnie nie puści. Mamy dziś dużo pracy.

— Cóż takiego?

— Będziemy opatrywały komentarzami kolejne pismo Prawodawcy.

— Wiersz lubo esej uczony? I jakże to być może, że dotychczas nie opublikowany?

— Nie, tym razem jest to list do pralni w sprawie zagubionych w praniu gaci.

— Owo ważna mi rzecz! — parsknął Azaryjasz ze złością. — I przez takie głupstwo masz się ze mną nie spotkać?

—- Mylisz się, cudzoziemcze, twierdząc, iż jest to głupstwo i rzecz nieważna. Wiedz po pierwsze, iż gacie postaci historycznej w jakiś sposób należą również do historii. I wiedz po drugie, że dla komentatorów nie ma rzeczy nieważnych, jeśli tylko można je opatrzyć uczonym komentarzem.

Zbliżali się już do rynku.

— Różo sarońska — błagał Azaryjasz — umów się ze mną, ten płomień po prostu pożera mnie! A co do historii — ona też nie taka ważna, jak ci się wydaje. Skąd wiesz, czy ta twoja historia nie skończy się jutro?

— Jak to?

Azaryjasz walczył ze sobą przez chwilę, ale okazał się za słaby, by odnieść nad sobą zwycięstwo.

— Nie mówię, że tak się stanie, ale przecież może się stać. Przypuśćmy, że jutro spadnie na miasto ogień i siarka i uczynione będzie spustoszenie wielkie i wytraceni wszyscy, którzy żywią. Zali nie jest najsłuszniejsze, abyś w obliczu takiej możliwości dzisiejszy wieczór spędziła na miłosnych pieszczotach ze mną?

Uchyliwszy w ten sposób rąbka śmiertelnego sekretu i trzęsąc się na myśl o występku, jakiego się dopuścił, miał prawo oczekiwać wszystkiego — prócz tego, co nastąpiło.

— Mógłbyś wymyślić coś nowszego — wzruszyła ramionami Tamar.

— Proszę…?

— To stary chwyt, stosowany przez tanich uwodzicieli. „Jutro futro, nie wiadomo, co będzie, na razie prześpijmy się. Co się prześpimy, to nasze”. Wymyśl coś nowszego.

— Zaprawdę, gdyby usta moje nie były zamknięte pieczęcią tajemnicy… — Azaryjasz był tak oburzony, że kark jego zaczerwienił się niebezpiecznie, a głos załamał się i uwiązł w gardle.

— No, no, nie chciałam cię urazić — łagodziła Tamar. — Jesteś na ogół zupełnie sympatyczny i masz ładne usta, chociaż zamknięte pieczęcią tajemnicy i bardzo obrośnięte.

— Więc wyjdziesz do mnie? Po zmroku będę czekał pod pomnikiem…

— Nie mogę. Moja pani bardzo by się gniewała.

— Czy ten list naprawdę taki pilny? Nie można go odłożyć do jutra? (Jutro — pomyślał przy tym nie bez satysfakcji — będziecie miały większe zmartwienia niż głupi list).

— Czy pilny, pytasz? Ba! Dla niej wszystko, co ma związek z Prawodawcą, jest pilne jak pierwsza randka i jedyne jak pierwsza noc.

Tamar mimo woli ściszyła głos, jako że stali już pod domem Czcigodnej.

— Musiała go w samej rzeczy wielce miłować. I zaprawdę nie było po nim żadnego męża, iżby ją zdobył a posiadał?

— Nie. Ona jest jak mauzoleum, w którym starczy miejsca tylko na jedną trumnę. No, muszę już iść, cudzoziemcze. Bywaj.

Azaryjasz jednak ani myślał bywać. Jego znajomość damskiej psychologii była ze zrozumiałych powodów dość ograniczona, jednak nawet najbardziej od ziemi oderwany osobnik wie, że niezawodnym kluczem do niewieściej duszy jest zręczny komplement. Przywołał więc na oblicze wyraz najwyższego zachwytu.

— Jak mauzoleum, w którym starczy miejsca tylko na jedną trumnę — cóż za wymyślne i poetyckie porównanie! Wiesz, Tamar, że ty mnie coraz bardziej zdumiewasz. Twoje uwagi są oryginalne, twoje spostrzeżenia bystre, a do tego wyrażasz się nie jak służebnica, ale jak księżniczka!

— Cieszę się, że to zauważyłeś — powiedziała Tamar skromnie, ale nie bez widocznego zadowolenia.

— Jesteś nie tylko piękna, ale również subtelna i wykształcona — kontynuował natarcie Azaryjasz. — Zali z domu rodzicielskiego wyniosłaś te cnoty?

— Nie, z domu cioci Achsy.

— Musi to być niewiasta rozlicznych zalet. Czy to siostra matki twej, czy ojca twego?

Tamar roześmiała się.

— Cudzoziemcze, ciocia to nie pokrewieństwo — powiedziała pobłażliwie. — Ciocia to zawód.

— Jak to…?

— Zawód. Profesja. Całe miasto nazywa ją ciocią Achsą, jest bowiem ciocią dla całego miasta. A przynajmniej dla jego męskiej połowy.

Azaryjasz poczuł się jak bokser, który w tym samym ułamku sekundy dostał prawym sierpowym w szczękę, a lewym hakiem w dołek i któremu równocześnie spadł na głowę żyrandol.

— Atoli przecie… Powiadałaś, jako z jej domu wyniosłaś swoje talenta…

— Jej dom to właśnie ten tutaj.

Tamar wskazała budynek, sąsiadujący z kamieniczką Jerachy. Był nieco większy i sprawiał solidniejsze wrażenie dzięki ascetycznej prostocie architektury. Surowość fasady złagodzona była tylko kolorowymi zasłonami w oknach, mimo wczesnej pory już — a może jeszcze? — w większości zasuniętymi. Czerwona latarnia nad wejściem rozpraszała resztę wątpliwości.

— Ten tutaj…?

— Ten tutaj.

— Brada ci, stary ośle! — jęknął Azaryjasz i schował twarz w dłoniach.

— Co mówisz? Czy coś się stało? — zaniepokoiła się Tamar.

— Nic, nic…

— To bardzo dobry dom, najlepszy w mieście. Jeżeli rzeczywiście nie masz co robić z wieczorem, zaręczam, że nigdzie nie spędzisz go lepiej. Mogę ci to ułatwić.

Pociągnęła go za rękę w stronę drzwi, nad którymi połyskiwał szklaną czerwienią drogowskaz dla poszukiwaczy chwilowego szczęścia.

— Ciociu Achso! Cioteczko!

— Nie, nie! — bronił się Azaryjasz. — Nie trzeba!

— Dlaczego?

— Nie trzeba, dziękuję ci! Lepiej opowiedz mi jeszcze o sobie, to bardzo interesujące. Czy długo przebywałaś w tym domu?

Piękne oblicze Tamar rozpromieniło się. Każda ludzka istota nosi w sobie jakiś temat, często ukryty głęboko jak pojedynczy motyw w symfonii, ale w gruncie rzeczy dominujący i czekający tylko okazji, aby wyzwolić się i zabrzmieć fortissimo. Jeśli zahaczyć o ich temat, najskrytsi otwierają na oścież duszę przed słuchaczem, najbardziej małomówni zaskakują taką swadą i elokwencją, że potok ich wymowy z trudem daje się zahamować. Azaryjasz mimo woli nacisnął najwłaściwszy guzik.

— Czy długo? Za krótko, cudzoziemcze! Ach, gdybyś wiedział, jakie to były cudowne lata! Ciocia opiekowała się mną troskliwie, odebrałam staranne wychowanie i nauczyłam się dobrych manier. Moja praca nie była specjalnie ciężka, a w dzień miałam dużo czasu, więc czytywałam poezje i studiowałam filozofów. A jakich ciekawych ludzi poznałam, jak rozwijałam się obcując z nimi! Niestety, rodzice zabrali mnie stamtąd i oddali na służbę do Jerachy.

— Nie dziwię się — mruknął Azaryjasz.

— Moi rodzice są bardzo kochani — usprawiedliwiała ich Tamar — ale to ludzie starej daty, zacofani i pełni przesądów. Zaczęli się obawiać, że nadmierne wykształcenie przewróci mi w głowie.

Drzwi otworzyły się i w progu stanęła ciocia Achsa We własnej osobie. Należałoby może dodać: we własnej, bardzo obfitej osobie, odzianej w jaskrawy, nieco na bujnej piersi rozchełstany szlafrok. Na głowie ciocia Achsa miał burzę blond loków o dość nienaturalnym kolorze, na nogach frymuśne pantofle z pomponami, w karminowych ustach przedmiot nieustającej chluby: pół tuzina złotych zębów. Słowem wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać rasowa kierowniczka lupanaru.

Wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż opis wypadłby znacznie oryginalniej, gdyby kierowniczka lupanaru wyglądała i nosiła się jak dama dworu, gdyby miała na sobie skromną a wytworną suknię zamiast jaskrawego szlafroka, gdyby była szczupłą, gładko uczesaną brunetką o znikomym biuście i nie posiadała ani jednego złotego zęba. W żadnej powieści ni dramacie szanujący się autor nie ośmieliłby się ukazać cioci Achsy taką, jaką była w życiu, albowiem nie bez słuszności zarzucono by mu, iż jest to banał. Niestety, w przeciwieństwie do sztuki życie przeważnie bywa banalne. Gdyby nie było — skąd, zapytuję, wzięłoby się samo pojęcie banału?

— Kto mnie wołał? — spytała ciocia Achsa, rozglądając się wkoło. — Ach, to ty, Tamar. Jakże się miewasz, drogie dziecko?

Tamar dygnęła z szacunkiem.

— Dziękuję, ciociu Achso, moja niezapomniana opiekunko, miewam się bardzo dobrze. A wołałam cię, ponieważ jest tu cudzoziemiec, który nie wie, co robić z wieczorem.

Ciocia Achsa uśmiechnęła się wszystkimi sześcioma kosztownościami.

— W dodatku — ciągnęła Tamar — twierdzi on, iż odczuwa w sobie płomień. Zostawiam go pod twoją wypróbowaną opieką, cioteczko.

Dygnęła raz jeszcze i odebrawszy od Azaryjasza siatkę z zakupami, ulotniła się.

— Witaj, cudzoziemcze — powiedziała ciocia Achsa z pełnym dystynkcji skłonieniem blond burzy. — Bardzo lubię cudzoziemców. U nas w mieście wszyscy bardzo lubią cudzoziemców. Zwłaszcza tych, którzy znają języki i mówią po naszemu, bo inaczej mamy trudności z porozumieniem. Może wejdziesz?

— Nie, dziękuję.

— Tamar mówi, że nie masz co robić z wieczorem. Możesz oczywiście odwiedzić nas wieczorem, ale możesz równie dobrze złożyć nam wizytę teraz. Od czasów poczciwej Tamar dużo się zmieniło, pracujemy obecnie całą dobę non stop. Wprowadziłam również degustację, preselekcję i inne modne nowinki. Trudno, jeżeli człowiek chce się utrzymać na powierzchni przy tej konkurencji, musi nieustannie iść z postępem. Wejdź więc, nie krępuj się.

— Dziękuję. Nie bywam w tego rodzaju przybytkach.

— Żartujesz chyba! — ciocia Achsa zrobiła minę tak zdziwioną, jakby pokazano jej cielę o dwóch głowach albo pląsającego notariusza. — Jako cudzoziemiec jesteś albo bogatym turystą, albo badaczem obyczajów, albo też przybywasz w misji oficjalnej. Jeżeli jesteś bogatym turystą, który chce wydać pieniądze za granicą, nigdzie swego pragnienia nie zrealizujesz tak szybko jak u nas. Jeżeliś badaczem obyczajów, zapewniam cię, że poznasz u nas takie, od których zbieleje ci oko. Jeżeli zaś przybywasz w misji oficjalnej — nie masz się czego spieszyć, wstąp i rozerwij się.

— Może kiedy indziej — wykręcał się Azaryjasz.

— Dlaczego nie teraz?

— Jestem głodny. Chcę się udać do gospody, iżby napełnić jadłem brzuch mój.

— Wejdź, ugościmy cię skromnym posiłkiem.

W tym miejscu bujny biust cioci Achsy uniosło bolesne westchnienie, a jej porcelanowe oczy omroczył cień niekłamanej troski.

— Skromnym, powiadam, bo czasy są coraz cięższe. Czy ty wiesz, cudzoziemcze, jak rozpleniło się w naszym zawodzie nielegalne chałupnictwo? Praktykowane bez jakichkolwiek uprawnień, a w dodatku nie obciążone podatkami i nie podlegające żadnej kontroli finansowej. Uważam, że nie powinno się do tego dopuszczać, to po prostu niemoralne! Ale nie powinnam ci zawracać głowy moimi kłopotami. Wejdź proszę. Koszt twego śniadania zaliczymy do wydatków na propagandę zagraniczną, na ten cel fundusze zawsze się znajdą…

Nawet niegrzecznie byłoby dłużej się opierać. A może — pomyślał Azaryjasz — może to sam Szef kieruje moimi krokami, niezbadane są drogi… Może właśnie tam, na samym dnie grzechu, odnaleźć mam nieoczekiwanie klejnot przeczysty, zdarzały się podobno takie historie. Ta wymalowana, która wodzi mnie na pokuszenie, może być równie dobrze narzędziem w rękach przeznaczenia i jeżeli jej nie ulegnę, popełnię błąd niewybaczalny. — Zerknął nawet dyskretnie do góry, czy nie ujrzy jakowegoś znaku, który by go w tym rozumowaniu utwierdzał. Ale znaku żadnego nie było, jakby Szef w tej chwili miał zupełnie co innego do roboty i nie zwracał uwagi na swego sługę. Nieoczekiwanie właśnie ten brak znaku dodał Azaryjaszowi animuszu — uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy od początku ma wielką ochotę przyjąć zaproszenie cioci Achsy.

— Dobrze — powiedział — chodźmy.

Rozejrzał się ostrożnie na wszystkie strony, po czym szybko wśliznął się za kierowniczką do wnętrza.

Tłumek dziewcząt wyległ na powitanie.

— Oto Noa, Zelfa, Debora, Mehetabel, Lija — przedstawiała ciocia Achsa. — Oto Fua, przez przyjaciół zwana Dryndą, a to są Salomit, Tersa i Oolibama. O tej porze ruch jeszcze niewielki, więc każda robi to, na co ma ochotę.

Dziewczęta uśmiechały się i kłaniały grzecznie. Wszystkie były śliczne, wszystkie ubrane dość oszczędnie, prawdopodobnie ze względu na upał.

Do usługiwania gościowi przydzielone zostały Lija i Salomit. Zręcznie i szybko nakrywały do stołu. Fua z Oolibamą zasiadły do partii domina, Mehetabel zagłębiła się z książką w fotelu, reszta rozeszła się po przyległych pokojach. Ciocia Achsa uprzejmie przeprosiwszy udała się do swoich odpowiedzialnych zajęć kierowniczki, od czasu do czasu jednak pojawiała się, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, czy gość jest aby zadowolony.

Śniadanie było wcale, wcale. Pałaszując z apetytem przyrządzony smakowicie udziec barani w śmietanie, Azaryjasz równocześnie rozglądał się dyskretnie po salonie, w którym go posadzono. Było to zamożne, mieszczańskie wnętrze: solidne meble na wysoki połysk, od sufitu do podłogi lustro w złoconych ramach, tak zwane tremo, na ścianie między oknami klatka z kanarkiem, obok na stoliku egzotyczna sosna w pękatej, zielonej donicy. Wszystkie fotele pokryte były atłasowymi pokrowcami w kwiatki, ptaszki i motylki, gdzie się tylko dało porozkładano wyszywane kolorową nitką laufry i szydełkowane serwetki.

— Wszystko robota moich dziewcząt — promieniała dumą ciocia Achsa.

O specyfice domu mówiły jedynie obrazy. Było ich tu wiele, prawie jak w jakiejś galerii, wszystkie oprawione w bogate ramy i wszystkie przedstawiające jeden jedyny temat w rozlicznych i różnorodnych wariantach. Takt i dobry smak malarza nie pozwoliły mu tych dwuosobowych grup komponować ze śmiertelników, z niezawodnym wyczuciem artysty zastąpił ich bożkami i boginkami. Treść pozostała ta sama, ale uszlachetniona formą wyzbywała się wszelkiej wulgarności, nie tracąc przy tym nic ze swej wartości dokumentacyjnej i instruktażowej. Odmalowane z talentem i godnym pochwały pietyzmem dla szczegółu skomplikowane sploty miłosne dzięki uczestnictwu bożków i boginek stawały się Sztuką przez wielkie S, na skutek czego — obok zamierzonego działania na inne — przy okazji działały również na zmysł estetyczny. Oto co się nazywa łączyć umiejętnie przyjemne z rozwijającym!

Ciekawe swoją drogą, że w przeciwieństwie do wszystkich innych sztuk, które nieustannie zajęte są burzeniem własnych, mozolnie wypracowanych konwencji, jedynie piękna sztuka miłosna od prapoczątków ludzkości pozostała przy tych samych pryncypiach, co nie przeszkadza jej cieszyć się nadal licznym i nader przychylnym gronem konsumentów. Może dzieje się tak dlatego, że jest to jedyna dziedzina, do której nie wtrąciła jeszcze swoich trzech groszy krytyka?

Gdyby Azaryjasza interesowały teoretyczne problemy sztuki, taką właśnie refleksję musiałaby mu niewątpliwie nasunąć galeria obrazów w salonie cioci Achsy. On jednak interesował się w tej chwili głównie tym, co miał na talerzu i co z zadziwiającą szybkością znikało w wypukłej przepaści jego brzucha. Wreszcie uporał się z potężnym udźcem, dystyngowanie czknął i wytarł końce palców o kraj obrusa.

— Czego byś jeszcze pragnął, cudzoziemcze? — zatroszczyła się natychmiast Lija.

— Dziękuję, to mi wystarczyło.

— I na nic więcej nie masz ochoty?— spytała Salomit.

— Nie.

— Naprawdę na nic więcej? — powtórzyła i roześmiała się nie wiadomo dlaczego. Li ja też się roześmiała i zrobiła do Azaryjasza oko.

Zrobiła oko… Jak należy na to zareagować? — zastanawiał się w popłochu Azaryjasz. Powiedzieć coś? Uśmiechnąć się? Może ukłonić? Czuł, że brak wyrobienia towarzyskiego stawia go w wyjątkowo przykrej sytuacji. I nagle olśnienie: „oko za oko”! Tak, to jest właśnie to! Ta stara i znana dewiza chyba nigdy jeszcze nie pasowała lepiej do sytuacji… Odprężył się wewnętrznie i z radosnym uśmiechem zrobił oko do Lii.

Skutek nie dał na siebie czekać.

Dodaj komentarz