Jak Polacy Góry Pierścienia pokonali na okrętach ze stali

11 listopada to dzień, w którym Polska odzyskała niepodległość. 10 listopada jeszcze była podległa, a 12 już nie. Było to w roku 1918. Cztery lata później polscy patrioci zastrzelili polskiego prezydenta. Wzorowali się na tych, którzy swego czasu pogonili z Polski polskiego króla, który sprawił, że Polska stała się jednym z najpotężniejszych państw w tej części Europy, a kilkaset lat później wezwali na pomoc bratnią armię ze wschodu. Dlatego 11 listopada to doskonała okazja do dokończenia rozważań o cyklu powieści, które zakończyliśmy na pierwszym tomie.

Jak wspominałem bardziej lubię fantastykę naukową niż westerny. W minionych czasach było takim jak ja zdecydowanie łatwiej, ponieważ książki ukazywały się rzadko i jeśli miało się dojścia w księgarni, można było pokusić się o zebranie wszystkiego, co państwowy wydawca wydał. Pozycje mierne, jak propagandowy produkcyjniak bułgarskiego pisarza Петърa Стъповa (Piotra Stypowa) „Goście z planety Mion” zdarzały się wbrew pozorom niebywale rzadko. Przy odrobinie szczęście można było upolować powieści Lema, Janusza A. Zajdla, braci Strugackich, Kiryła Bułyczowa, czyli górną półkę socjalistycznej SF. Mimo, iż ci autorzy sprzedawali się na pniu, nakłady oscylowały wokół 20.000 — 30.000 egzemplarzy. O dodruku mowy nie było. Potem wszystko zmieniło się i rynek został zasypany tytułami niezbyt wysokich lotów, często fatalnie przetłumaczonymi.

W roku 1976 światło dzienne ujrzało opowiadanie Alana Deana Fostera. Wspominam o nim z powodu jego wyjątkowości, traktowało bowiem o Polakach i Polsce, która była potęgą światową. Nosiło tytuł „Polonaise” czyli po polsku „Polacy to ludzie łagodni”. Znalazło się w  drugim tomie zbioru opowiadań zatytułowanym „Rakietowe szlaki” w przekładzie Małgorzaty Róg-Świostek. Gdy po latach cykl wznowiono (tym razem opowiadanie znalazło się w tomie trzecim) zapomniano podać kto tłumaczył.

Andrzej Ziemiański poszedł tym samym tropem i w kontynuacji „Achai” Polskę uczynił światowym mocarstwem. To musi mile łechtać ego polskich czytelników. Drugim zabiegiem o wielkim potencjale jest zderzenie cywilizacji stojącej na wysokim poziomie technicznym z prymitywną. Niestety, bogata wyobraźnia, doskonałe pomysły i talent narracyjny nie idą w parze, o czym już wspominałem, z warsztatem. Żeby zrozumieć w czym rzecz należy kilka słów poświęcić miejscu akcji i relacjom. Rzecz dzieje się na planecie podzielonej na pół wznoszącymi się aż hen, w kosmos, nieprzebytymi górami. Po południowej stronie znajduje się świat Achai, północna to kopia Ziemi o której wiadomo tylko tyle, że znajduje się na niej Anglia, Stany Zjednoczone, Niemcy, Francja. Oprócz tego gdzieś tam istnieje prawdziwa Ziemia. Bogowie, którzy to wszystko zorganizowali coś skrewili i kopia nie jest idealna, różnica w rozwoju przekracza pół wieku. Wszystko zaczyna się pruć na potęgę, gdy w Polsce pojawiają się emisariusze z Ziemi uzbrojeni w wiedzę. To musi ostudzić entuzjazm tych, którzy roją sny o potędze. Polska nawet w bajce sama nie staje się potęgą, wszystko na licencji albo ze wspomaganiem. I tutaj czytelnik natrafia na pierwszą nierozwiązaną zagadkę. Otóż bogowie zakładali, że Ziemianie na planetę Achai dotrą jak pan bóg przykazał na pokładzie statków kosmicznych. Po co więc stworzyli portal umożliwiający transfer w obie strony?

Powieść, choć tomiska są opasłe (cztery tomy w okolicach 700 stron, piąty 900) czyta się doskonale. Pod warunkiem, że ktoś lubi bajki, nie jest za bardzo dociekliwy i nie rażą go wulgaryzmy. Nastrój bowiem psuje język. To największy mankament. Wszyscy mówią tak samo. Arystokratę, księcia od parobka można odróżnić tylko po tym, że ten drugi do tego pierwszego zwraca się per „wielki panie” lub podobnie. Ten sam problem jest z cywilizowanymi Polakami. Na dodatek autor gładko przechodzi do porządku dziennego nad słowami, które przedstawicielom prymitywnej kultury nie tylko nic nie mówią, ale nawet nie mają odpowiedników, nie istnieją w ich języku. Nawet Polakowi po polsku zajęłoby sporo czasu wyjaśnienie wojowi z czasów Jagiełły co to jest ‚samochód’, ‚kino’ itp. Oprócz tego mimo, iż od czasów Achai minęło tysiąc lat, to nic, absolutnie nic nie zmieniło się w sposobie prowadzenia działań wojennych. Jedyna różnica to zastąpienie mieczy bagnetami. Najgłupszy dowódca zauważyłby, że ustawianie naprzeciw siebie szeregu żołnierzy, którzy strzelają na komendę, nie ma najmniejszego sensu. Tutaj nikt na to nie wpadł przez tysiąc lat, choć zrozumiano to już w czasach Achai. Trudno oprzeć się wrażeniu, że opisy stosunków panujących w armii cesarskiej i dialogi żołnierzy powstawały na zasadzie ‚kopiuj’ z „Achai” i ‚wklej’ do „Pomnika”, nie zapomnij zmienić imion bohaterów. Ewidentnie autor nie potrafiąc zróżnicować odmiennych kultur i postaci za pomocą języka, zróżnicował je jak potrafił — wulgaryzmami i bezmyślnością, by nie rzec głupotą. Ale i tu zabrakło konsekwencji, ponieważ mieszkańcy królestwa pod względem intelektualnym w niczym nie ustępowali Polakom i chwytali wszystko w lot. Skonstruowanie karabinu maszynowego zajęło autochtonom tysiąc lat i… kilka tygodni. Tylko armia była tysiącletnim skansenem zacofania.

Słabością powieści jest nie tylko język, lecz brak konsekwencji w opisie świata. Trudno wyobrazić sobie topografię, ponieważ autor rzadko posługuje się kierunkami geograficznymi, a te same rejony raz znajdują się blisko siebie, innym razem daleko. Uważniejszemu czytelnikowi psuje to odbiór, ponieważ nie może połapać się co gdzie leży i w jakiej odległości. Jedynie biegun południowy znajduje się tam, gdzie można się go spodziewać. Rażą także nielogiczności. Na przykład bohater zastanawia się, czy lampa elektronowa wyjęta z jednego urządzenia będzie działać w innym. Możliwości tutaj są dwie. Albo wszystkie lampy są takie same, więc będzie, albo są różne. Jeśli są różne, to muszą być oznaczane, więc wystarczy odczytać symbol by dylemat rozstrzygnąć. Inne kuriozum. Można bez trudu przyjąć istnienie pilotów natchnionych, którzy od dzieciństwa szkoleni są do wykonywania lotów na specjalnych szybowcach i lotniach. Ale nie sposób uwierzyć, że taki człowiek pierwszy raz w życiu widzący maszynę latającą jest w stanie usiąść za jej sterami i polecieć. Najgenialniejszy woźnica nie stanie się w pięć minut kierowcą natchnionym i nikt o zdrowych zmysłach nie wsiądzie z kimś takim do samochodu.

Potężnym minusem jest mnogość pobocznych wątków z których kompletnie nic nie wynika. Każdy ma swojego głównego bohatera i jedną wspólną cechę — płaskość, bezwymiarowość postaci, które mówią tak samo, myślą tak samo, działają tak samo, a różnią się tym co robią i z kim. Ich obecność zwiększa objętość powieści bez wpływu na główny nurt akcji. Bez obawy utraty wątku można spokojnie pomijać te dygresje.

Na koniec problem, którego nikt dotąd nie rozwiązał. Otóż wszędzie tam, gdzie pojawiają się bogowie, a wszystko podporządkowane jest ich planom, chrześcijański siłą rzeczy staje się kwiatkiem do kożucha, śmiesznym, by nie rzec groteskowym. Tamci demiurdzy zawsze pozostawiają po sobie namacalne ślady. A tutaj mamy dodatkowo do czynienia z faktem, że jeśli kontinuum zaludnili dobrzy bogowie stworzonymi przez siebie ludźmi, to Ziemian wyewoluował ze zwierząt zły. Innymi słowy wszyscy ludzie zostali stworzeni z wyjątkiem Ziemian. I to właśnie na nich, na krwiożercze zwierzęta, na planecie Achai dobrzy bogowie zastawili pułapkę. Jak radzą sobie z tego typu paradoksem wierzący czytelnicy?

Czy to oznacza, że powieści Ziemiańskiego nie warto brać do ręki? Absolutnie nie! To jest lektura typowo rozrywkowa. Wystarczy wyłączyć myślenie i włączyć odporność na wulgaryzmy, ponieważ kurwują tu wszyscy od pierwszych kart powieści czy trzeba czy nie trzeba. Nie należy także za bardzo wnikać co jest możliwe, nie warto stawiać wymagań co do przesłania. Jeśli nawet jakieś jest, to jest bardzo starannie ukryte. Trzeba po prostu dać się ponieść wyobraźni autora i wybaczyć mu ubogi warsztat. No i najważniejsze — nie przejmować się tym, że wszyscy szukają pomnika cesarzowej Achai, ale nikt nie wie po co. Być może okaże się to dopiero w tomie VI, ale tylko pod warunkiem, że zostanie napisany i że autora znowu nie poniesie gdzieś w bok.

Dla porządku należy odnotować, że cykl z Achają w tle składa się z trzech części: „Achaja”, „Pomnik cesarzowej Achai” i „Virion”. Pierwszy i trzeci rozgrywa się mniej więcej w tym samym czasie, drugi, jak wiemy, tysiąc lat później. Niestety, nie mam zamiaru sięgać po „Viriona”, o czym lojalnie uprzedzam.

 

PS.
Jak wspomniałem poprzednio powieści poza pierwszym tomem nie należy kompletować z serii „Mistrzowie polskiej fantastyki”, ponieważ w księgarniach można ja w oryginalnym wydaniu upolować taniej. Powieść składa się z pięciu tomów, a w serii z dziesięciu. Tylko pierwszy jest cały, reszta została podzielona na połowę, a piąty na trzy części. Jeden tom kosztuje 16,99 zł, czyli komplet 169,90 zł. W księgarni można całość ustrzelić za 167 zł. Oszczędność niewielka, ale gdy pierwszy tom kupi się za 16,99, całość kosztuje wtedy ok. 151 zł, niemal 20 zł mniej. A jeśli poszuka się niższych cen lub po prostu wypożyczy…

PPS.
Wspominałem o kiepskiej jakości przekładów, jednak polskim produkcjom też nic nie brakuje. Korekta polega na wrzuceniu teksu do edytora i poprawieniu słów podkreślonych wężykiem na czerwono. Oto próbka:

Aby wszystko było jasne należy nadmienić, że to nie jest pierwsze wydanie…

Dodaj komentarz


komentarzy 5

  1. Bylejakość to już symbol Polski wolnej i niepodległej. Bylejakość jest we wszystkich sferach naszego życia. Dlaczego książki miałyby być wydawane staranniej? Na szczęście są jeszcze wydawcy, którzy korektę uważają za niezbędną.

    Mam przed sobą książki (2 t.) „ARCYDZIEŁA EUROPEJSKIEJ POEZJI DRAMATYCZNEJ” w przekładzie Jana Kasprowicza, Lwów – MCMXII NAKŁADEM TOW.WYDAWNICZEGO WARSZAWA – E.WENDE I SPÓŁKA

    MCMXII – 1912 r. Tomy oprawione w twarde okładki przypominające skórę, niebieskie z pięknymi motywami dekoracyjnymi, złotym liternictwem. Zachowały się w stanie dobrym, karty książek „trzymają się mocno”.

    Obecnie (chyba) ze względu na koszty nie wydaje się książek w twardych oprawach, ani z zszytami kartami. Rzadkością są też reprinty. Mam kilka książek, które kupiłam przede wszystkim ze względu na piękne wydanie.

    Mowa polska? Ok.godziny 10:00 idąc do piekarni, zobaczyłam przed nią grupkę nastoletnich (starszych) mężczyzn. Jeden z nich wyróżniał się urodą, kolorem skóry przypominającym mieszkańców północnej Afryki. Mówił całkiem zrozumiale po polsku

    Q… jaki ja miałbym Q… być terrorysta? Q… czy ja Q…. mam jakiś Q…nóż w kieszeni, Q…. czy ja chcę komuś Q …. zrobić krzywdę? Przecież Q…. mnie znacie…..Q…. jestem w porzo….

    Koledzy (raczej rasy słowiańskiej) rechotliwie zaaprobowali tę mowę. Czy we wspomnianych książkach zobaczyliby coś nieprawidłowego? 🙂

    1. Zamieszczony wyżej cytat pochodzi z książki w twardych oprawkach. Choć klejonej. Ale klej trzyma w przeciwieństwie do czasów komuny gdy pękał z trzaskiem. Książka gruba w twardej oprawie ma sens, niestety wydawnictwo, o którym pisałem po posiekaniu jednego tomu na trzy stworzyło broszury w twardej oprawie. Oprawa ma grubość ponad dwa milimetry. Jeden tom podzielony na trzy to dodatkowo prawie centymetr tektury na półce. Dla kogoś, kto mieszka w bloku i ma niezbyt wielkie mieszkanko to jest problem.