Mistrzowie polskiej fantastyki

Publicyści i ludzie związani z kulturą ubolewają, że w Polsce zamiera czytelnictwo. Winą za ten stan rzeczy obarczają Polaków, którzy czytać nie chcą. Dlaczego nie chcą? Czy nie dlatego, że wydawnictwa, zwłaszcza tłumaczenia, są niechlujne, roją się od błędów? A może wpływ mają także praktyki wydawców?

Lubię fantastykę naukową i westerny. Ale bardziej fantastykę naukową, bo w przeciwieństwie do westernu jest niczym nieskrepowaną podróżą w krainę wyobraźni, której ramy wyznacza tylko poziom wiedzy i kreatywność autora. Niekiedy niestety także i tłumacza. Kiepskie tłumaczenie potrafi bowiem popsuć najlepszą powieść. A już prawdziwą tragedią jest częsta praktyka tłumaczenia poszczególnych tomów, a bywa że nawet i rozdziałów, przez kilku tłumaczy. Skutkuje to tym, że jedno i to samo nosi różne nazwy, a i główni bohaterowie potrafią nazywać się inaczej, zależnie od tego, czy imię lub nazwisko spolszczono, czy pozostawiono w oryginale.

Ponieważ do najbliższej księgarni mam daleko, więc bardzo ucieszyłem się widząc w jedynym w okolicy czynnym jeszcze kiosku pierwszy tom cyklu „Mistrzowie polskiej fantastyki”. Niestety, brak przymiotnika „naukowej” okazał się nieprzypadkowy, a seria powinna nazywać się „Mistrzowie polskiej fantasy i horroru”, by nie wprowadzać w błąd miłośników klasycznej SF. Choć nie przepadam za fantasy, to z zainteresowaniem sięgnąłem po pierwszy tom cyklu, powieść Jarosława Grzędowicza „Pan Lodowego Ogrodu”. Fascynująca lektura. Pochłaniałem jeden tom po drugim nie mogąc doczekać się następnego. Tom czwarty to przykład praktyk wydawców polegający na dzieleniu bardziej opasłych tomów na mniejsze części. Jednak akurat tutaj ten zabieg okazał się jak najbardziej na miejscu, ponieważ odniosłem wrażenie, że autorowi znudziło się nagle właśnie w połowie czwartego tomu i postanowił jak najszybciej zakończyć dzieło.

Następna w kolejności była „Achaja” Andrzeja Ziemiańskiego, ale akurat wtedy podróżowałem po galaktyce z Isaakiem Asimovem i jego „Fundacją”, zagłębiłem się w „Trylogii galaktycznej” Julian May i śledziłem przypadki szulera Jasona dinAlta opisane przez Harry’ego Harrisona w cyklu „Planeta śmierci”. Dlatego pominąłem „Achaję” i od razu przeszedłem do Jacka Piekary i jego cyklu inkwizytorskiego. W sumie nie ma chyba większego znaczenia, czy morderca działa z poruczenia szatana czy boga, byle fabuła trzymała się kupy. I na początku tak było, choć można było mieć zastrzeżenia do metod jakimi posługiwało się „dobro” i jego mocodawca. Cykl to w zasadzie zbiór opowiadań, luźno ze sobą powiązanych epizodów, niestety coraz obficiej autor czerpał z chrześcijańskiego bestiariusza. Zabieg zrozumiały, bo ileż można opisywać poszukiwanie i mordowanie zbrodniarzy, których jedyną przewiną było to, że im się szatan przyśnił? Bo zło, jak to zło, zadowalało się zniewoleniem tego czy owego, a dobro jak to dobro, nie poprzestawało na ukaraniu winowajców, ale profilaktycznie wyrzynało w pień wszystkich, którzy za złem mogli mieć styczność. Ukoronowaniem był anioł, który ukazał się bohaterowi i wspierał w czynieniu dobra torturami. Czy takie przedstawienie boga i jego uniżonego sługi nie ociera się aby o bluźnierstwo nie mnie sądzić. Wydaje mi się jednak, że lektura powieści Piekary co bardziej wrażliwych może skutecznie odstraszyć od Kościoła i sług jego świątobliwych.

Po Piekarze rozpoczął się cykl Andrzeja Pilipiuka o wiejskim egzorcyście Jakubie Wędrowyczu. Niestety nie mam wiele do powiedzenia na jego temat, ponieważ lekturę zakończyłem na pierwszym tomie. Wiejski pijaczyna obdarzony nadnaturalnymi zdolnościami przeżywał niesamowite przygody, równie głupie jak on sam. Niestety opisy pijackich ekscesów z demonami w tle wzbudzają we mnie niesmak i politowanie, a nie zaciekawienie. Po następne tomy nawet nie próbowałem sięgać.

Kolekcja, która miała zakończyć się na „Komorniku” Michała Gołkowskiego, niespodziewanie została przedłużona o kolejne tomy. Potem był „Charakternik” Piekary, a po nim rozpoczynała się druga część sagi związanej z Achają pod tytułem „Pomnik cesarzowej Achai”. Dowiedziawszy się o tym natychmiast sięgnąłem po „Achaję”, by zorientować się czy warto inwestować w kontynuację.

Świat „Achai” ma potężny potencjał. Planeta dzieli się na dwie odrębne, nie mające ze sobą kontaktu półkule oddzielone nieprzebytymi, sięgającymi stratosfery górami. Północną zamieszkują Cisi Bracia, o których nic nie wiadomo, na południowej króluje magia, zaś poziom techniki to wczesne średniowiecze. Oprócz tego gdzieś tam żyją Ziemcy, ale oni obecni są tylko w wierzeniach. Oczywiście nad wszystkim jak zawsze i wszędzie pieczę sprawują bogowie, o których można powiedzieć tylko tyle, że są nieskończenie głupi. Bo jak inaczej określić boga, który zjawia się u czarownika z żądaniem, by ten udał się na pilnie strzeżoną wyspę i powiedział naczelnemu kapłanowi, że żyje za długo i powinien przestać?

Mimo, że akcja dzieje się w czasach płaszcza, szpady i magii, to język jakim posługują się bohaterowie jest nader współczesny i roi się od wulgaryzmów. Na dodatek ten, którym posługuje się prosty chłop od tego, którym posługują się wyższe sfery różni się bardzo niewiele. To nie jedyny mankament powieści. Kolejnym jest gigantomania. Operacje wojenne przypominają kiepskie westerny, w których Indianie napadają na ranczo, trup ściele się gęsto, a napastników i obrońców nie ubywa. Z jednej strony w armii jest niewiarygodna karność, żołnierze bez wahania idą na pewną śmierć, z drugiej skaczą sobie do gardeł o byle co i trudno zaprowadzić porządek. Każda potyczka to setki trupów, bo nikt nie liczy się z życiem żołnierzy. Po jakimś czasie opisy szaleńczych, straceńczych akcji zaczynają nużyć swoją bezsensownością. Dowódcy sprawiają wrażenie jakby byli niespełna rozumu.

Ni stąd ni zowąd okazuje się, że w jednym z państw, praktycznie odciętym od świata, wynaleziono proch, stal i produkuje się tyle karabinów i dział, że nie ma ich komu sprzedać. Kosztem tysięcy ofiar udaje się ustanowić szlak handlowy i wyposażyć zdziesiątkowaną armię w nowoczesny sprzęt, dzięki czemu zaczyna wygrywać z dużo liczniejszym przeciwnikiem. Przeciwnikiem, którego dowódcy także nie potrafią wznieść się ponad to, czego nauczyli się w szkole wojskowej. Wiać nudą zaczyna gdzieś tak w okolicach trzeciego tomu ponieważ już nie tylko krew, ale i trunki leją się strumieniami. Wojsko chleje praktycznie na okrągło. Oczywiście nawet pijana w sztok bohaterka jest w stanie załatwić czterdziestu trzech wrogów w dwadzieścia sześć sekund, ale opisy nagich, pijanych kobiet wypinających się lubieżnie w końcu zaczynają nużyć. Poprzedni autorzy lubowali się w opisach pijackich ekscesów, Ziemiański połączył pijaństwo z nagością, przy czym na golasa łażą przeważnie kobiety. Na dodatek choć albo są gwałcone, albo oddają się uciechom cielesnym mniej lub bardziej dobrowolnie, to w ciążę zachodzą wyłącznie po ślubie. Taka ciekawostka, jeśli nie cud.

„Pomnik cesarzowej Achai” rozpoczyna się tysiąc lat po wydarzeniach opisanych w „Achai”. Przez ten tysiąc lat nie dokonał się praktycznie żaden postęp technologiczny, więc logiczniej by było skrócić dystans i przesunąć akcję o kilkadziesiąt lat, a nie o całe milenium. Okazuje się, że półkula północna to kopia Ziemi, z tą różnicą, że mocarstwem, i to atomowym, jest Polska. Skąd broń atomowa w rękach Polaków, którzy poziomem rozwoju społecznego są gdzieś w okolicach zaborów? Udzielili azylu Oppenheimerowi? Prowadzili badania w wyniku których rozszczepili atom? Skąd. Nawet Ziemiański nie posunął się w fikcji aż tak daleko. Dostali technologie na tacy od tajemniczych osobników, którzy niczym bóg wzięli się nie wiadomo skąd, od razu z gigantyczną wiedzą. I znów mankamentem jest tutaj język, który nie pozwala odróżnić przedstawiciela bądź co bądź rozwiniętej cywilizacji od prymitywnego tubylca. Jedni i drudzy zawzięcie kurwują, a spoiwem jest słowo szlag, które powtarza się co kilka stron, czasem wielokrotnie. Za 148 razem człowieka zaczyna powoli szlag trafiać.

Z punktu widzenia malkontenta niezbyt wiarygodnie przedstawia się także poziom technologiczny Polaków. Z jednej strony dysponują bronią atomową, z drugiej nie znają napędu odrzutowego, choć rakiety znają i wspomagają nimi startujące z lotniskowców samoloty napędzane śmigłami. Radiostacje i przyrządy zbudowane są z lamp elektronowych, w czym nie byłoby niczego niezwykłego, gdyby nie kontrast między gabarytami urządzenia a jego możliwościami. O zapotrzebowaniu na energię nawet wspominać nie warto. Oczywiscie to nie jest fikcja, elektronika radzieckich samolotów także pracowała w oparciu o lampy tyle, że komputer lampowy miał gabaryty domu. Warto wspomnieć, że choć powieść została wydana w roku 2012, to powiązania władzy i sieć zależności jako żywo przypominają czasy obecne. Niby jest władza, ale głos decydujący i pełną kontrolę ma zupełnie ktoś inny.

Mimo tych mankamentów powieść jest ciekawa i wciągająca, zdecydowanie bardziej niż końcówka Achai. Co prawda krew leje się równie gęsto i także kompletnie bez sensu, ale widocznie bogowie tak chcą. Tomów jest pięć, przy czym te wydane w serii „Mistrzowie fantastyki” zostaną zdublowane, więc będzie ich aż dziesięć — pierwszy w całości, trzy następne podzielone na pół, a piąty aż w trzech częściach. Jeśli książki z drugiej ręki można spotkać po 20-30 zł, a nowe niewiele drożej, to trudno oprzeć się wrażeniu, że wydawnictwo pogrywa niezbyt uczciwie. Nawiasem mówiąc księgarnia „taniaksiążka.pl” także należy do droższych, ale to zupełnie inna opowieść.

Czy warto po te książki sięgać? Po Grzędowicza w ciemno. Po powieści Andrzeja Ziemiańskiego tylko wtedy, gdy wulgaryzmy nie ranią uszu, czy może raczej oczu. Bo choć fabule, pomysłowi, rozmachowi niewiele można zarzucić, to ubogi i mało finezyjny język kładzie się cieniem jak szlag. Wydaje mi się, że powieść zdecydowanie by zyskała, gdyby świat Achai odmalować stylizowaną staropolszczyzną, wzorowaną chociażby na „Trylogii”, zaś język współczesny, łącznie z kurwami i innymi atrybutami, zarezerwować dla Cichych Braci.

Dodaj komentarz


komentarze 3

  1. Doskonały  opis!!! W prezencie kupowałam synom książki niektórych autorów. Sama jednak wolę inną literaturę. To książki historyczne, a najciekawsze są te o Średniowieczu. Odkryty dopiero  niedawno Karol Modzelewski swoją książką „Barbarzyńska Europa” sprawił mi ogromną radość. I to jest książka, do której wrócę jeszcze raz

    Książki historyczne (także beletrystyka) i obyczajowe jednocześnie to przyjemność sama w sobie jaką dają w czytaniu. Takim autorem jest Florian Czarnyszewicz (1900-1964) opisujący życie Polaków po I WŚ na obecnej Białorusi. Z okładki książki „Chłopcy z Nowoszyszek”.

    Największą zaletą powieści jest jej język. Czarnyszewicz wyemigrował przeszło 30 lat temu do Argentyny, a mimo to włada cudownie gwarą ziem północno-wschodnich. (….) Jego książka pozostanie dokumentem dla badaczy polskiego języka. Karol Zbyszewski

    Notka ta prawdopodobnie została napisana do wydania książki w USA na początku lat 60. XX w. Gdyby nie przypisy Macieja Urbanowskiego, to trudno byłoby zrozumieć treść.Zadawaka –zawadiaka, człowiek hardy, zwiaha – wrzawa. Sam Czarnyszewicz napisał:

    Myślałem, że jeśli strona ideowa książki zawiedzie, to pozostanie przynajmniej taki siaki obraz bytności polskiej na Kresach, świadectwo przeczące twierdzeniom bolszewików, że Polska tam nic nie robiła. Pozostaną utrwalone obyczaje tamtych stron, ich język…

    Muszę przyznać, że niewiele osób lubi takie książki. Mnie bawią dawne słowa, które zniknęły. Dawne obyczaje, po których nie ma nawet wspominania. Przy czytaniu przypominam sobie jak babcia koleżanki , której przodkowie mieszkali pod miastem Lida, mówiła niektóre słowa z książek. Czuć, czuć – ledwo, ledwo; Kaśćiuszka –Kościuszko Tadeusz.

    Od jakiegoś czasu korzystam z Biblioteki Miejskiej im.Galla Anonima.