Tak mówić nie wolno!

Ledwo człowiek wymyślił język, zrezygnował z pohukiwania czy powarkiwania na rzecz słów, a już niektórym przedstawicielom gatunku ubzdurało się, że mają prawo narzucać innym swój punkt widzenia i decydować które słowa ranią, które obrażają i znieważają. Przygotowali wykaz słów zakazanych i co jakiś czas głosem nie zanoszącym sprzeciwu oznajmiają, że „tak to w ogóle mówić nie wolno”. Weźmy takie wulgaryzmy. Dlaczego jedne słowa są wulgarne, a inne nie, choć oznaczają dokładnie to samo, a często dużo bardziej jednoznacznie? O gadającym od rzeczy, plotącym duby smalone można powiedzieć, że plecie, breszy, majaczy, bełkocze, ale najbardziej precyzyjnie i trafnie ten stan rzeczy oddaje jedno zwięzłe: pie… przy. Ileż to słowo ma różnych zastosowań! Wyposażając je w stosowny przedrostek można wyrazić niemal wszystko. Ktoś napieprza grając niezbyt ładnie, ale za to głośno, kogoś wypieprzyli z roboty, ktoś inny dostał opieprz, polityk bez sensu itd. itp. etc. Słowo-dżoker, zastępujące wiele innych, dla nieobeznanych mało znanych lub kompletnie nieznanych słów. Na dodatek im mniej wyrażenie cenzuralne, tym bardziej atrakcyjne. Nie przypadkiem ostatnie słowa pilotów nie brzmiały O Boże! czy Jezusie Nazareński! lecz… inaczej.

Ludzie tworzą słowa i ludzie je szufladkują zaliczając do kategorii „wulgarne”, „obraźliwe”, „znieważające”. Problem polega na tym, że o tym co obraża lub znieważa powinien decydować zainteresowany. Bowiem obrażać i znieważać można bez konieczności uciekania się do wulgaryzmów i określeń jednoznacznie pejoratywnych. Nazwanie kogoś debilem upraszcza sprawę, ale użycie zamiennika, na przykład „inteligencja bezobjawowa” też nie pozostawia złudzeń co do jego IQ. Niestety, od zarania dziejów niektórym ludziom wydawało się, że mają prawo narzucać innym swoją wolę. W tym konkretnym przypadku nie chodzi o zniewolenie, lecz o znaczenie słów, dzielenie ich na dopuszczalne i niedopuszczalne. Przez dziesięciolecia mieszkańców Afryki zwano Murzynami. I oto nagle okazało się, że to określenie jest obraźliwe. Ci którzy zawsze wiedzą najlepiej co i kogo obraża nie ustalili jeszcze kto mógłby poczuć się dotknięty nazwą Czarny Ląd. Jak tylko to ustalą natychmiast z właściwym sobie oburzeniem z wyżyn autorytetu swego nie omieszkają potępić wszystkich posługujących się tą nazwą. Podobnie jest z Cyganami. Choć dawno już ucywilizowali się i oszukują nie częściej niż inni, to obraźliwe nie jest słowo „cyganić”, lecz występująca w wielu językach nazwa nacji.

Co ciekawe i charakterystyczne samozwańczy strażnicy moralności nie oburzają się w swoim imieniu, lecz koncentrują się głównie na, często wyimaginowanej, krzywdzie innych. Lepiej od zainteresowanego wiedzą co go obraża i sami się za niego obrażają, gdy nie czuje się obrażony. Nieowłosiony żyje sobie w błogiej nieświadomości, że określenie „łysy” stygmatyzuje i poniża. Co ciekawe to działa, a nagonki bywają skuteczne, czego dowodem jest chociażby los wypieprzonych z roboty Wojewódzkiego i Figurskiego.

Samo słowo, poza ściśle określonymi przypadkami, nie jest tak groźne, jak w zestawieniu z innymi. Już w starożytności ludzie próbowali utrwalać myśli i idee. I już w starożytności oprócz ich głosicieli zwalczano także nośnik, na którym je utrwalano. Herostrates spalił Bibliotekę Aleksandryjską, chrześcijanie także z upodobaniem palili księgi, które im się nie podobały. Im bardziej umacniało się słowo pańskie, tym jaśniej płonęły stosy książek (Dzieje Apostolskie 19:15-20):

Zły duch odpowiedział im: Znam Jezusa i wiem o Pawle, a wy coście za jedni? I rzucił się na nich człowiek, w którym był zły duch, powalił wszystkich i pobił tak, że nadzy i poranieni uciekli z owego domu. Dowiedzieli się o tym wszyscy Żydzi i Grecy, mieszkający w Efezie, i strach padł na wszystkich, i wysławiano imię Pana Jezusa. Przychodziło też wielu wierzących, wyznając i ujawniając swoje uczynki. I wielu też z tych, co uprawiali magię, poznosiło księgi i paliło je wobec wszystkich. Wartość ich obliczono na pięćdziesiąt tysięcy denarów w srebrze. Tak potężnie rosło i umacniało się słowo Pańskie.

Oczywiście ze słowem pisanym walczono na całym świecie, od Chin po Stany Zjednoczone (gdzie bibliotekę Kongresu spalili żołnierze brytyjscy). Na masową skalę biblioteki palono w hitlerowskich Niemczech. W 1992 roku oblegający Sarajewo Serbowie spalili założoną w 1892 roku bibliotekę w której znajdowało się półtora miliona pozycji, w tym ponad 150 tysięcy bezcennych manuskryptów. W XXI sieć obiegły zdjęcia dokumentujące osiągnięcia cywilizacyjne kraju leżącego w środku Europy, na których

widać jak księża, którym pomagają bardzo młodzi ministranci, wrzucają książki (ale też np. figurki kojarzone z innymi religiami) do dużego kosza. Później duchowni wynoszą wszystko przed kościół. Następnie — co pokazują kolejne ujęcia — na stosie płoną książki. Spalone rzeczy leżą w małym kamiennym kręgu, a wokół niego modlą się młodzi ministranci, którym towarzyszą uśmiechnięci księża.

Już dawno pewien duchowny zauważył, że prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Słowo jest bowiem śmiertelnym wrogiem każdego reżimu, każdego despoty i każdego hochsztaplera. Tym trudniej zrozumieć dlaczego tak zajadle walczą z nim ci, którzy uważają się za postępowców i demokratów.

Z książkami walczyć można nie tylko za pomocą zapałek. Doskonale nadaje się także prawo autorskie. Wystarczy po prostu niechcianych dzieł nie wznawiać, żeby po jakimś czasie ślad zaginął zarówno po autorze jak i jego dziele. Niektórzy twierdzą, że przez prawa autorskie bezpowrotnej utracie ulega więcej dzieł niż spłonęło na stosach i w bibliotekach. Mowa o tak zwanych dziełach osieroconych, do których nikt się nie przyznaje dopóty, dopóki ktoś ich nie wyda i na nich nie zarobi. Prawdopodobnie dałoby się i w Polsce wskazać kilku takich idących w zapomnienie autorów i ich dzieła. Jednym z nich jest Jerzy Jurandot (1911—1979). W 1968 roku w serii „Biblioteka Stańczyka” Iskry wydały jego powieść „Operacja »Sodoma« czyli dziewiąty sprawiedliwy”. Trzy lata później wznowiły ją i… tyle.

Trudno, zaiste trudno zrozumieć, dlaczego ta pozycja nie doczekała się wznowień w wolnej Polsce. Czy dlatego, że jest zbyt obrazoburcza, zarówno dla ówczesnej władzy, jak i obecnej? A może problemem jest obsada? A może wtedy uznano, że zbyt przypomina ówczesność, a dziś współczesność? Ponieważ nie znajduję odpowiedzi na te pytania, więc nie pozostaje mi nic innego jak przytoczyć kilka przykładów, dzięki którym być może komuś uda się rozwikłać tę zagadkę. Jutro pierwszy fragmencik, w niedzielę drugi.

Dodaj komentarz