Cenzura w interesie twórców

Gazeta Wyborcza pisze, posługując się swoistą polszczyzną:

Internetowi giganci mają płacić za wykorzystanie treści wytwarzanych np. przez media, o co apelowali największe firmy medialne — taką dyrektywę poparł w środę Parlament Europejski. Jej przeciwnicy porównują nowe przepisy do ACTA, a PiS wykorzystuje głosowanie do walki politycznej.

Największe firmy medialne uznały, że najwyższa pora, by powiększyć się jeszcze bardziej. Pożyteczni idioci uważający się z twórców uznali, że też na tym skorzystają i masowo poparli pomysł. Arcydzieło cytowanego wcześniej kompozytora Jarosława Siwińskiego, który „zwracał uwagę”, że „każdy film, każda piosenka, każdy spektakl teatralny, powstał ogromnym nakładem pracy” obejrzało raptem (według licznika) 146 osób. Jaki interes ma youtube w trzymaniu takich dzieł na swoich serwerach? Przecież taka liczba użytkowników nie zwróci ułamka kosztów obsługi serwerów, na których przechowywany jest plik nawet wtedy, gdy wszyscy zainteresowani będą oglądać i klikać reklamy. W tej sytuacji dzieło prędzej zniknie z sieci niż Siwiński doczeka się jakichkolwiek zysków. Ten scenariusz znajduje potwierdzenie w omawianym artykule. Otóż

właściciele wielkich platform internetowych takich jak Google czy Facebook będą zobowiązani do usuwania treści naruszających prawa autorskie twórców — piosenek czy zdjęć. Dziś podejmują takie działania dopiero po oficjalnym zgłoszeniu od właściciela, a usunięte treści szybko pojawiają się w nowym miejscu. Internetowi giganci będą się też musieli podzielić przychodami, które uzyskują z korzystania z utworów objętych prawem autorskim. Przykład — dziś ktoś anonimowo wstawia filmik na YouTubie z muzyką Macieja Maleńczuka, ale na jego wyświetleniach zarabia wyłącznie platforma, a nie artysta. Podobna sytuacja jest z linkami do artykułów prasowych.

Kontrola ma się odbywać automatycznie. To oznacza, że niektóre treści mogą być usuwane zanim pojawią się bez względu na to, czy naruszają prawa czy nie. Dziś na takie platformy jak youtube treści wrzucają głównie zapaleńcy. Wielu użytkowników znalazłszy coś tam, ulegając sugestii wrzucającego, udaje się potem do sklepu czy na koncert. Jeśli platformy zaczną traktować takie wrzutki jako reklamę artysty, to każą sobie za to płacić. Wtedy twórcy albo całkowicie znikną z sieci, albo będą musieli zapłacić za prawo do zaistnienia, reklamowania się po to, żeby w ogóle ktoś miał szansę dowiedzieć się o ich istnieniu. Przypomnijmy: za uregulowaniami lobbują największe firmy medialne, którym zależy na Marii Sadowskiej dopóty, dopóki Maria Sadowska przysparza im zysków.

Istnieje jeszcze jedno niebezpieczeństwo, z którego pożyteczni idioci nie zdają sobie sprawy. Jak wiadomo artyści są krystalicznie uczciwi i nigdy nie przywłaszczają sobie cudzej własności. Dlatego „My Sweet Lord” Harrisona tylko przypadkiem jest łudząco podobny do „He’s So Fine” Chiffonsów, co nawet sąd zauważył. Wyobraźmy sobie, że autorka tekstów, kompozytorka, piosenkarka i reżyserka Maria Sadowska napisała piosenkę. Ktoś, a może nawet ona sama, wrzucił ją do sieci. Kilka dni później z angielskim tekstem w wykonaniu amerykańskiej gwiazdy stała się megahitem. Ponieważ jako twórcy figurowali dwaj amerykańscy autorzy piosenka Sadowskiej jako „łamiąca prawa autorskie” zniknęła z sieci. Jakie szanse ma Sadowska w starciu z amerykańskim gigantem i machiną prawną?

Teraz można znaleźć obie kompozycje, zarówno oryginalną jak i pożyczoną. Zmiana wprowadza cenzurę prewencyjną — to co automat uzna za złamanie prawa będzie usuwane poza jakąkolwiek kontrolą, a jeśli ktoś poczuje się pokrzywdzony, będzie mógł sobie napisać na Berdyczów. Nikt bowiem dla pojedynczych przypadków nie będzie wprowadzał zmian w kosztującym krocie programie wyszukującym „naruszenia praw”, który też jest przecież chroniony prawami autorskimi, więc jak nawet działa źle, to trudno. Poza tym prawo chroniące „własność intelektualną” przez grubo ponad sto lat hamuje i rozwój i postęp. Nie mówiąc już o tym, że jest niesprawiedliwe, ponieważ autor piosenki dostaje gratyfikację za każde jej wysłuchanie, a na przykład malarz nie dostaje nic za każde spojrzenie na jego obraz. Ba, nie dostaje żadnej gratyfikacji za to, że ktoś jemu za obraz zapłacił 100 zł, po czym go sprzedał za 100.000 zł.

Czy z punktu widzenia zarówno twórców jak i użytkowników ma jakiekolwiek znaczenie czy treści będą znikać dlatego, że usunął je cenzor, czy dlatego, że zrobił to program pilnujący praw do własności intelektualnej? Nie od dziś wiadomo, że chytry dwa razy traci. Chińczycy, którzy powoli stają się hegemonem światowym wcale nie uważają, że „dzieła” należy chronić przez całe życie twórcy i kilkadziesiąt lat po jego śmierci. Unia zacznie zakładać blokady, tak jak czynią to teraz totalitarne reżimy, gdy pojawi się chińskie youtube nie stosujące się do europejskiego prawa?

Twórcy nie mogą narzekać. I „dzieła” chronione są przez całe ich życie i 70 lat potem, czyli bywa, że grubo ponad 100 lat. Dyrektywa wprowadza także 20-letnią ochronę publikacji prasowych. Czyli na dobrą sprawę gdyby ktoś chciał przytoczyć wiadomość o desygnowaniu Leszka Milera na premiera powinien sprawdzić kto pierwszy ją podał i poprosić o zgodę.


Linki:
Dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady Europy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym.
Dyrektywa 2001/29/WE Parlamentu Europejskiego i Rady Europy z dnia 22 maja 2001 r. w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym

Dodaj komentarz


komentarzy 13

      1. Ujadającemu kundlowi, który wszędzie wokół siebie widzi żydowski spisek się nie dziwię, ale Tobie dziwię się bardzo.

        Poświęcony tej sprawie artykuł w GW jest ogólnikowy, ale zawiera wszystkie najważniejsze informacje. Przede wszystkim – na co nasz gospodarz nie zwrócił uwagi – mówi o tym, co tak naprawdę PE przyjął. A przyjął Dyrektywę. A Dyrektywa, w odróżnieniu od Rozporządzenia (takiego jak na przykład niedawne o Ochronie Danych Osobowych), nie jest prawem, które obligowałoby państwa członkowskie UE do bezpośredniego stosowania. Dyrektywa jest określeniem założeń, do których będzie później się należało dostosować prawodawstwo poszczególnych państw i dopiero te krajowe przepisy będą bezpośrednio stosowane. A skoro o ostatecznym kształcie przepisów zadecydują parlamenty poszczególnych państw może się okazać, że w różnych krajach regulacje mogą się od siebie nieco różnić, choćby pod kątem interpretacji Dyrektywy czy też zakresu restrykcji. Dlatego też wszystkie uwagi autora bloga są na dzień dzisiejszy mocno przedwczesne.

        GW wymienia też dwa najbardziej kontrowersyjne artykuły Dyrektywy. Art. 11 sprowadza się przede wszystkim do tego, że media prasowe mają otrzymać osobne prawa na kształt praw pokrewnych za publikowanie artykułów autorów – niezależnie od praw autorskich samych autorów. Ponadto sami autorzy tekstów dostaliby prawo do czegoś na kształt tantiem za korzystanie z ich utworów. Mieliby mieć zapewniony udział w zyskach. Wspomina o tym artykuł 12 Dyrektywy, o którym w zasadzie nie wspomina się w ogóle. Mówi się za to jakieś bzdury o podatku od linków czy zakazie memów. Ci, którzy to powtarzają nie mówią nic o tym, że Dyrektywa podtrzymuje obowiązujące zasady „użytku dozwolonego” (przy tym wprowadza wiele dodatkowych udogodnień, na przykład dla instytucji kulturalnych i zajmujących się archiwizacją – i nie wiem czemu, ale o tym akurat się nie mówi nic) i żadnego prawnego terminu pod nazwą „linkowanie” nie wprowadza. Nie oceniam i nie mam zamiaru oceniać sensowności tych propozycji, zwracam tylko uwagę o co tu chodzi.

        Drugi z wymienionych, Art. 13, dotyczy przyszłości i dalszej działalności serwisów hostingowych opartych na treściach użytkowników. Jego treść mam teraz przed oczami. Znajduje się tu taka propozycja, by – cytuję – „Dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego, którzy przechowują i zapewniają publiczny dostęp do dużej liczby utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zamieszczanych przez swoich użytkowników, we współpracy z podmiotami praw podejmują środki w celu zapewnienia funkcjonowania umów zawieranych z podmiotami praw o korzystanie z ich utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną bądź w celu zapobiegania dostępności w swoich serwisach utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zidentyfikowanych przez podmioty praw w toku współpracy z dostawcami usług. Środki te, takie jak stosowanie skutecznych technologii rozpoznawania treści, muszą być odpowiednie i proporcjonalne. Dostawcy usług przekazują podmiotom praw adekwatne informacje na temat funkcjonowania i wdrażania środków, a także, w stosownych przypadkach, adekwatne sprawozdania na temat rozpoznawania utworów i innych przedmiotów objętych ochroną oraz korzystania z nich”. Dyrektywa niczego nie mówi o tym w jaki sposób dostawcy treści mieliby współpracować z posiadaczami praw autorskich i niczego tu nie narzuca. Może to się wydawać pewnym plusem, bo poszczególne kraje będą mogły same wybierać i wdrażać stosowne metody. Jednak daleko posunięta ogólnikowość zapisów praktycznie uniemożliwia spójną ich interpretację. Zgadzam się w tym miejscu z Lidią Geringer de Oedenberg, która mówi wprost o zagrożeniu cenzurą lub autocenzurą:

        http://www.newsweek.pl/swiat/polityka/nowe-przepisy-o-ochronie-praw-autorskich-co-oznacza-decyzja-komisji-prawnej-ue-,artykuly,429059,1.html

        I na koniec jeszcze raz wracając do tekstu w GW – gazeta prawdziwie i celnie zwraca uwagę, że chodzi tu o spór natury gospodarczej i wszelkie porównania do ACTA nie mają tu żadnego zastosowania. Dyrektywa nie obejmuje bezpośrednio indywidualnych użytkowników internetu, dotyczy podmiotów gospodarczych. Dlatego szczególnie perfidne jest przedstawione na końcu stanowisko obecnej waaadzy, która krzyczy o swobodzie dostępu do sieci, a jednocześnie wdraża pomysły ograniczenia tego dostępu użytkownikom indywidualnym, na przykład w postaci rejestru witryn „zakazanych”.

        1. Ujadającemu kundlowi, który wszędzie wokół siebie widzi żydowski spisek się nie dziwię, ale Tobie dziwię się bardzo.

          Co ma piernik do wiatraka? Jaki jest związek Gazety Wyborczej z żydami, żydowskim spiskiem czy plamami na słońcu? To medium zeszło na psy i to jest fakt. Dowód?

          I na koniec jeszcze raz wracając do tekstu w GW – gazeta prawdziwie i celnie zwraca uwagę, że chodzi tu o spór natury gospodarczej i wszelkie porównania do ACTA nie mają tu żadnego zastosowania.

          Tak, ACTA to była umowa handlowa, a handel i gospodarka nie mają ze sobą nic wspólnego. Słusznie, że Gazeta zwraca na to uwagę. Ale ale! czy aby twórcy nie kupczą, nie handlują swoją twórczością?

          Z jednej strony

          Dyrektywa jest określeniem założeń, do których będzie później się należało dostosować prawodawstwo poszczególnych państw i dopiero te krajowe przepisy będą bezpośrednio stosowane.

          Z drugiej

          Dyrektywa nie obejmuje bezpośrednio indywidualnych użytkowników internetu, dotyczy podmiotów gospodarczych.

          Mając w pamięci jak gigantyczny reformator zaimplementował dyrektywę „śmieciową” strach się bać co wysmaży ten rząd odnośnie do praw autorskich. Problem jednak polega na czym innym, a do czego nie odniosłeś się wcale. Po pierwsze chyba tylko w Polsce przyjęło się ‚prawo kopiowania’ nazywać ‚prawem autorskim’. Wystarczy sprawdzić kilka książek jak mało autorów ma prawa © do swoich dzieł, przeważnie bowiem należą one do wydawnictwa.

          Po drugie giganci medialni uznali, że grubo ponad stuletnia ochrona dzieł, do których posiadają prawa to za mało i postanowili wydusić z użytkowników jeszcze więcej grosza. No bo jak to tak – ktoś wrzuca na youtube jakiś kawałek, a właściciel praw nic z tego nie ma? Toż to rozbój w biały dzień! Swego czasu wpadli na pomysł pobierania opłat za próbki utworów wystawionych na sprzedaż, ale nie wiedzieć czemu zrezygnowali z tego genialnego pomysłu. A przecież tracą miliony dając za darmo kilkunastosekundowy fragment.

          Jak wielkie spustoszenia czyni tak długi okres ochrony wiedzą tylko ci, których dzieła skazane są na zapomnienie, ponieważ nikt nie odważy się ich opublikować w obawie o wieloletnie procesy i konieczność płacenia odszkodowań pokrzywdzonej rodzinie. Co prawda ustawodawcy przebąkują coś o dziełach osieroconych, ale  niewiele z tego wynika. Jeśli Boni M. i jego koleżanki i koledzy naprawdę chcą zrobić coś dla twórców, to niech skrócą czas ochrony. By dzieło zmarłego stawało się z automatu własnością ludzkości, a nie tkwiło gdzieś zapomniane na strychu czy w szufladzie. Często piratom i złodziejom zawdzięczamy uratowanie czyjejś twórczości od zapomnienia.

          Więcej tutaj.

          1. W Polsce już tak jest, że jak można coś udziwnić, to zostanie udziwnione. Jak np. RODO.

            Ale ja tak trochę złośliwie zapytam.Znam kilka naprawdę ciekawych przepisów kulinarnych, pochodzących z jeszcze babcinej kuchni. Czy gdybym założyła bloga i te przepisy ogłosiła, to będą moją własnością „intelektualną”? I czy mogę ścigać wszystkich, którzy zachwyceni smakiem potrawy, małą trudnością jej wykonania, będą nimi dzielić się z innymi?

            Bo dlaczego tylko śpiewanie, muzyka ma być pod ochroną? Nie oglądam tv, na prowincji jest mała możliwość słuchania dobrej muzyki, ciekawych wykonań. To już nigdy żadnej płyty nie kupię, bo….. nie będę o niej wiedziała. Trudno.

            1. Jak znasz kilka ciekawych przepisów to się nimi podziel. Zobaczymy co się stanie. Niewykluczone, że Twoje przepisy przywłaszczy sobie jakaś firma i każe usunąć te, które naruszają jej niezbywalne prawa. Bywało już tak. Choć przepisy chyba raczej podlegają pod prawo patentowe. Nikt dotąd nie opatentował bułki tartej, ale wszystko przed nami.

              Co do RODO to niewykluczone, że nie przepisy są głupie, lecz ci, którzy je interpretują. Jeśli ze względu na RODO w przychodni szafki w których trzyma się karty pacjentów muszą być zamykane na klucz, to z którego artykułu to wynika? I gdzie należy klucz przechowywać? Na komendzie czy w siedzibie NFZ?

              1. W „mojej” przychodni rodzinnej RODO też jest mocno przestrzegane. Do miejsca gdzie siedzi za ladą pielęgniarka może podchodzić tylko jedna osoba. By nikt nie dowiedział się o co interesantowi chodzi.Ale starzy jak to starzy ludzie, często słabo już słyszą, czasami mają zwyczaj bardzo głośnego mówienia. I tak wszyscy wiedzą po co stary chory przyszedł. Ale przed pielęgniarką stoi jedna osoba.

                A w szpitalu? :-)) Tam izolatek, jednoosobowych pokoi nie ma. W Kołobrzegu są na sali trzy łóżka dla „lżej” chorych i dwa łózka dla „mocniej” chorych. Ale wszyscy leżą (opisuję oddział neurologii) na jednym oddziale i już wiadomo, jakie mogą być problemy.

                A kolejki ciągle długie ….

                Podoba mi się „załatwianie” interesantów w Urzędzie Miasta. Do sali wchodzi jedna osoba, siada na krzesełku i rozmawia z urzędnikiem. Tylko że tak było już przed RODO. 🙂

          2. Wyczuwam nerwowość, panie gospodarzu.

            > „Co ma piernik do wiatraka? Jaki jest związek Gazety Wyborczej z żydami, żydowskim spiskiem czy plamami na słońcu? To medium zeszło na psy i to jest fakt.”

            O związek GW z żydami zapytaj kogo innego, jest tu taki jeden, który Ci to dokładnie wyjaśni. Natomiast nie zgadzam się, że to medium zeszło na psy. Przeciwnie, staje się coraz lepsze – być może to zasługa tego, że jest nieprzychylne waaadzy. W każdym bądź razie GW prenumeruję i przestać prenumerować nie zamierzam.

            > „Tak, ACTA to była umowa handlowa, a handel i gospodarka nie mają ze sobą nic wspólnego. Słusznie, że Gazeta zwraca na to uwagę. Ale ale! czy aby twórcy nie kupczą, nie handlują swoją twórczością?”

            ACTA była umową handlową, ale szczególnego rodzaju. Umowa przede wszystkim była próbą przeszczepienia na grunt prawa europejskiego rozwiązań amerykańskich dotyczących praw do własności intelektualnej. Tam działa to zupełnie inaczej niż w Europie, stąd znane przypadki ścigania i aresztowania osób posiadających „nielegalne” pliki na swoich komputerach. Z tego podstawowego powodu należało ten projekt uwalić – nikt w Europie nie chciał i nie chce tego samego, a demonstracje w Polsce dotyczyły tej właśnie kwestii, czyli pozostawienia możliwości ściągania z netu różnych plików pochodzących z różnych miejsc „na własny użytek”. Dzięki temu wciąż u nas ściąganie z netu czegokolwiek nie jest przestępstwem. Przestępstwem jest udostępnianie treści, do których nie posiada się praw czy licencji. Gdyby ACTA przeszło sytuacja byłaby zupełnie inna.

            Nowa Dyrektywa nie ma z tym nic wspólnego i dotyczy zupełnie innych rzeczy. Art. 11 NIE OZNACZA, że za dzielenie się materiałami w sieci będzie trzeba obowiązkowo zapłacić. Oznacza, że objęta ochroną prawną ma być również twórczość dziennikarzy prasowych, którym za publikowane artykuły ma należyć się gratyfikacja ze strony tego podmiotu, który je zamieszcza. Płatnikiem ma być zatem wydawca. Skąd weźmie pieniądze to już kwestia modelu biznesowego; może utrzymywać się z reklam, może też udostępniać treści w formie abonamentu, co już obecnie staje się coraz powszechniejsze bez tej Dyrektywy.

            Odnośnie czasu ochrony to trudno mi się do tego ustosunkowywać w sytuacji, kiedy Dyrektywa tą kwestią się nie zajmuje. Odnośnie tego, co nam waadza zafunduje – tu rzeczywiście jest problem, bo treść Dyrektywy jest tak ogólnikowa – napisałem o tym – że można pod nią zmieścić bardzo wiele różnych rzeczy. Dlatego z zainteresowaniem czytam o zajętych w tej kwestii stanowiskach przez przedstawicieli różnych branż.

            I tak się dziwnie składa, że bardzo krytyczny wobec dokumentu jest Związek Polska Cyfrowa, którego członkami są tacy giganci jak Google i Microsoft, co jakoś nie pasuje do Twojej teorii o chęci zwiększenia drenażu finansowego użytkowników sieci. Jednak najbardziej krytyczną uwagę usłyszałem ze strony Wolfganga Laskowskiego, rzecznika serwisu cda.pl, który występował wspólnie z przedstawicielem innego znanego serwisu wykop.pl (nazwiska nie pamiętam) – jak sądzisz, dlaczego Dyrektywa nie pasuje tym, którzy żyją z udostępniania w internecie treści bez licencji?

            1. Wyczuwam nerwowość, panie gospodarzu.

              U kogo?

              O związek GW z żydami zapytaj kogo innego, jest tu taki jeden, który Ci to dokładnie wyjaśni.

              Co konkretnie? Że nie dziwisz się ujadającemu kundlowi, ale Kwiatowi?

              Natomiast nie zgadzam się, że to medium zeszło na psy. Przeciwnie, staje się coraz lepsze – być może to zasługa tego, że jest nieprzychylne waaadzy. W każdym bądź razie GW prenumeruję i przestać prenumerować nie zamierzam.

              To Twoja opinia. Uważam inaczej. Jakiejś szczególnej nieprzychylności dla waaadzy tez nie dostrzegam. Nie ma w Wyborczej praktycznie niczego, o czym obszerniej nie pisałyby inne media.

              Podziwu godna jest pewność z jaką twórcy w radiu i dziennikarze uspokajają i przekonują, że nie będzie tak źle, a obawy są bezpodstawne. Te zapisy będzie implementował krajowy prawodawca, a są kraje, gdzie nie tylko ustawę można za bezcen kupić, ale cały parlament. Jeżeli to ma być „jednolity rynek cyfrowy”, to czemu to nie jest obowiązujące wszystkich prawo unijne, tylko dyrektywa, która każdy będzie wdrażał po uważaniu? Co tu będzie „jednolite”?

              Odnośnie czasu ochrony to trudno mi się do tego ustosunkowywać w sytuacji, kiedy Dyrektywa tą kwestią się nie zajmuje.

              Skoro się nie zajmuje, to znaczy, że zostawia wszystko bez zmian. Czyli zajmuje się, tylko w inny sposób. Wprowadza za to 20-letnią ochronę materiałów prasowych. Ciekaw jestem jak to będzie wyglądać w praktyce. Za zacytowanie notki prasowej z 2005 roku o desygnowaniu rządu Kaczyńskiego trzeba będzie uiścić opłatę agencji, która to podała? Jeśli to nie forma cenzury, to co?

              Google i Microsoft są spokojni, bo to oni będą zobligowani do przygotowania programów infiltrujących i wychwytujących naruszenia. Na ich miejscu też bym zacierał ręce. Na drenaż finansowy użytkowników sieci nastawia się przemysł rozrywkowy. Niejasno się wyraziłem?

              Są trzy podstawowe metody pozyskiwania treści – kupowanie, zdobywanie (ściąganie) lub pożyczanie. Pod warunkiem wszakże, że wie się, że one w ogóle istnieją, czego szukać. Oraz czwarta — olewanie. Nie kupię, bo za drogo. Nie ściągnę, bo nie ma skąd. Nie pożyczę, bo nie mam od kogo. Oleję i zaoszczędzę pieniądze, czas i nerwy. Oczywiście można sobie pomarzyć, że wykop czy inny serwis zacznie płacić użytkownikom, ale bardziej prawdopodobne jest przebudowanie serwisu w celu ukrycia treści. Inwencja ludzka nie zna granic. To jest tak jak z dopalaczami — zepchnięto je do podziemi. I niedługo proszek do prania trzeba będzie wycofać, bo któryś składnik znajdzie się na liści substancji zakazanych.

              1. > „U kogo?”

                U Ciebie oczywiście. Poprzedni Twój post wywołał u mnie takie wrażenie. Nawet, jeśli mylne, to teraz, czytając go jeszcze raz, wciąż ono pozostaje.

                > „Co konkretnie? Że nie dziwisz się ujadającemu kundlowi, ale Kwiatowi?”

                Konkretnie to wyjaśni Ci jak należy prawidłowo przekładać z jidisz. Ba, na dowód nawet jakiś filmik z youtube’a Ci wklei.

                > „To Twoja opinia. Uważam inaczej.”

                I odnośnie opinii o GW przy tym pozostańmy. Przy okazji polecam znakomity tekst o Kieślowskim i o tym, jak powstawały „Trzy kolory” w ostatnim Dużym Formacie. Zapewniam, że w Wyborczej wciąż jest co czytać.

                > „Podziwu godna jest pewność z jaką twórcy w radiu i dziennikarze uspokajają i przekonują, że nie będzie tak źle, a obawy są bezpodstawne.”

                Nie wiem, jakie konkretnie media masz na myśli. Artykuł w GW takiego przekonania bynajmniej nie daje. Przeglądam artykuły w mediach bliskich tematowi i nigdzie takiej pewności nie zauważyłem. Generalnie zdania są podzielone mniej więcej pół na pół. Życzliwie do Dyrektywy odnosi się na przykład Izba Wydawców Prasy, natomiast…

                > „Google i Microsoft są spokojni, bo to oni będą zobligowani do przygotowania programów infiltrujących i wychwytujących naruszenia.”

                .. no właśnie, że nie są spokojni:

                http://zipsee.pl/pl/unijna-dyrektywa-zmieni-internet-i-ograniczy-prawa-internautow/#more-3171

                I myślę, że to nie tylko dlatego, że przygotowanie programów infiltrujących i stała kontrola nad nimi to tylko niepotrzebne dla nich koszty.

                > „Skoro się nie zajmuje, to znaczy, że zostawia wszystko bez zmian. Czyli zajmuje się, tylko w inny sposób. Wprowadza za to 20-letnią ochronę materiałów prasowych. Ciekaw jestem jak to będzie wyglądać w praktyce. Za zacytowanie notki prasowej z 2005 roku o desygnowaniu rządu Kaczyńskiego trzeba będzie uiścić opłatę agencji, która to podała? Jeśli to nie forma cenzury, to co?”

                Nie. Jeśli artykuł jest dostępny w jakimś archiwum za opłatą to nie jest formą cenzury. W tym miejscu doszło jednak między nami do pewnego nieporozumienia. U mnie, kiedy pisałem, że Dyrektywa nie dotyczy praw autorskich zadziałał skrót myślowy wynikający z tego, że Ty do tej chwili niczego nie napisałeś o dziennikarzach. Pisałeś o innych kwestiach.

                Popatrzmy na rzecz inaczej – czy kupując bilet do kina, albo wypożyczając odpłatnie w legalnym serwisie VOD film naprawdę tak przejmujesz się tym, kto posiada prawa do tego dzieła i jak dzielone będą Twoje pieniądze? Bo mnie to w ogóle nie interesuje. Chodzi tu bowiem o jakieś umowy cywilnoprawne, zawarte wiele lat temu – i co? Unia ma je unieważnić? A co z Wielką Brytanią, która niedługo z Unii wyjdzie? Co z zasadą mówiącą o niedziałaniu prawa wstecz?

                Być może należałoby się nad tym pochylić. Być może długie okresy obowiązywania takich umów to przegięcie, ale nie jestem pewien, czy zajmowanie się tym tematem to akurat obowiązek UE. Tu inicjatywa powinna wyjść od samych zainteresowanych. Przecież zawsze można powiedzieć, że delikwent mógł danej umowy nie podpisywać, nikt mu pistoletu do głowy nie przykładał. Inna rzecz, że wtedy nie stałby się tym, kim się stał.

                1. U Ciebie oczywiście. Poprzedni Twój post wywołał u mnie takie wrażenie. Nawet, jeśli mylne, to teraz, czytając go jeszcze raz, wciąż ono pozostaje.

                  Skoro wyczuwasz, to zapewne słusznie. Mogę przyznać się do pewnej nerwowości, ponieważ odczułem pewnego rodzaju zawód. Pojawiał się bowiem pewien użytkownik i bez żadnego powodu atakował innego. Inny odgryzał się, ale sam nie atakował niezaczepiany. Z kolei wiązanie Gazety Wyborczej z Żydami tylko dlatego, że Michnik ma żydowskich przodków uważałem i uważam za zwykłą, prymitywną podłość. Stąd moje pytanie co ma piernik do wiatraka.

                  Gazeta Wyborcza reprezentowała bardzo wysoki poziom. Teraz nie reprezentuje żadnego, co nie znaczy, że czasem, sporadycznie nie pojawiają się w niej jakieś wartościowe materiały. Uważam jednak, że kupowanie tony zgniłych śliwek w nadziei, że kilka nie jest zepsutych to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Chyba nie tylko ja tak uważam, dlatego GW dawno nie jest już numerem jeden na liście wrogów.

                  Nie wiem, jakie konkretnie media masz na myśli.

                  Rycząca Ju. Pitera jest dla mnie najlepszym dowodem, że to jakiś szwindel. Było kilka audycji na ten temat. I do nich się odnosiłem. Co zaś do Googla i Microsoftu oni są spokojni, co nie znaczy, że wniebowzięci. Poradzą sobie doskonale. To klaszczący teraz uszami tfurcy wyjdą na tym jak Zabłocki na mydle. Słyszałeś, żeby za tą dyrektywą gardłował jakiś artysta z górnej półki? Rozczarowała mnie p. B. Nowacka, która niczym rasowy bolszewik przekonuje, że bogaci muszą płacić. Nie muszą. To youtube robi łaskę twórcy, że za darmo umieszcza jego dzieło dzieląc się zyskami z reklam, a nie twórca, że je na youtube raczy wrzucić. Obejdzie się.

                  Czy nie trąci paranoją, gdy wydawcy domagają się opłat od Google News, a gdy Google zamiast płacić po prostu zwija interes i wydawcy zaczynają tracić podnosi się ryk, że tak się nie robi, tak nie wolno?

                  Nie. Jeśli artykuł jest dostępny w jakimś archiwum za opłatą to nie jest formą cenzury.

                  Nie chodzi o artykuł, tylko o informacje. Często mające postać artykułu.

                  W tym miejscu doszło jednak między nami do pewnego nieporozumienia. U mnie, kiedy pisałem, że Dyrektywa nie dotyczy praw autorskich zadziałał skrót myślowy wynikający z tego, że Ty do tej chwili niczego nie napisałeś o dziennikarzach. Pisałeś o innych kwestiach.

                  Napisałem o dziennikarzach. W ostatnim akapicie.

                  Popatrzmy na rzecz inaczej – czy kupując bilet do kina, albo wypożyczając odpłatnie w legalnym serwisie VOD film naprawdę tak przejmujesz się tym, kto posiada prawa do tego dzieła i jak dzielone będą Twoje pieniądze?

                  No to popatrzmy na to inaczej. Idąc do kina wiesz na jaki film idziesz. Poszukując jakiejś informacji, chcąc ją zweryfikować nie zawsze wiesz czego szukasz i czy akurat znajdziesz. Ale zapłacić musisz z góry, bo to własność intelektualna, której nie wolno czytać za darmo.

                  Być może należałoby się nad tym pochylić. Być może długie okresy obowiązywania takich umów to przegięcie, ale nie jestem pewien, czy zajmowanie się tym tematem to akurat obowiązek UE. Tu inicjatywa powinna wyjść od samych zainteresowanych.

                  Czyli kogo? Twórców? Których? Żyjących czy martwych? Domagałbyś się skrócenia ochrony praw dziadka, które przynoszą Ci wymierne korzyści, choć nie kiwnąłeś palcem, żeby powstały, a wręcz przeszkadzałeś, bo obsikałeś wzmacniacz? Nie wydaje Ci się idiotyzmem, że wynalazek ratujący życie chroniony jest i zapewnia zyski przez 20 la, a jakaś piosenka, której nikt już nie pamięta przez 150 lat? Dlaczego nie obowiązują jednolite zasady i artysta także nie uiszcza w terminie wszystkich opłat związanych z udzieleniem ochrony prawnej jego arcydzieła? Dlaczego wynalazca musi dopłacać do ochrony, a szarpidrut ma ją za darmo?