Pewnego dnia suczka powiła. Wśród szczeniąt jedno wyróżniało się szczególnie. Całe jasnobrązowe z czarnymi uszami. Najbardziej dokazywało, najradośniej merdało ogonkiem. Pierwsze wdrapywało się na kolana. W końcu nadszedł czas. Zostało oddane w dobre ręce. Nowy pan wyprowadzał je na spacery, a piesek radosnym merdaniem witał każdego napotkanego przechodnia. Maszerował dumnie prężąc zakręcony w trąbkę ogon, obwąchiwał wszystko co napotkał, wszystkiego ciekaw.
Pewnego razu pan był nie w formie. Chwiał się na nogach, przemęczony ciężką pracą. Nie chciało mu się wyjść z pieskiem na spacer. Piesek prosił, drapał w drzwi, skamlał, wreszcie zrobił siusiu w kącie. Gdy pan to zobaczył chwycił pieska za kark i wyrzucił przez okno. Mieszkał na ósmym pietrze….
Piesek doczołgał się do najbliższych krzaków i dogorywał popiskując żałośnie z bólu. Policja uznała, że to nie ich interes i poleciła zadzwonić do straży miejskiej. Straż miejska uznała, że to nie ich interes i poleciła zadzwonić na policję. Piesek zdechł. Panu włos z głowy nie spadł. Ale czy powinien? Skoro szlachtowanie zwierząt po bożemu jest w katolickim kraju jak najbardziej na miejscu? Co za różnica jak zdechnie zwierzę, skoro „naturalnie”? Krowę po prostu trudniej wyrzucić przez okno…