Demokratyczne państwo prawa autorskiego cz. 2: IV. wymiar

Zdumiewająca jest troska, z jaką rząd troszczy się o interesy niektórych prywatnych firm. Jedne dostają wyłączność na publikację wynurzeń urzędników na temat z tworzonych przez nich rozporządzeń i interpretacji. Inne z kolei niejako obok systemu prawnego państwa, poza wszelką kontrolą, miały otrzymywać poufne informacje dotyczące obywateli.

TVN pisze, że pod auspicjami Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego przygotowywano rozwiązania umożliwiające przekazywanie danych użytkowników internetu prywatnym podmiotom bez nakazu sądu. Porozumienie przygotowały prywatne firmy i organizacje. Pod koniec października zeszłego roku pisał o tym także Dziennik. Dokument powstał w ramach Grupy Internet działającej przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Grupa ta, to część Zespołu ds. przeciwdziałania naruszeniom prawa autorskiego i praw pokrewnych przy Prezesie Rady Ministrów. W jego skład wchodzą m.in. przedstawiciele innych ministerstw, policji, straży granicznej, organizacji zbiorowego zarządzania (takich jak np. Stowarzyszenie Autorów ZAiKS), izb gospodarczych skupiających dostawców internetu (Związek Pracodawców Branży Internetowej IAB i Polska Izba Informatyki i Telekomunikacji). Jak informuje ministerstwo, przystąpienie do prac nad dokumentem „było dobrowolne”.

W świetle tych informacji zrozumiała staje się determinacja z jaką p. Premier parł do podpisania ACTA i zapewniał o braku wpływu porozumienia na polskie prawo. Jasne, że nie miało wpływu, skoro pod Jego nosem jeden z Jego ministrów cichcem pichcił rozwiązania idące jeszcze dalej. Gdyby o sprawie przypadkiem nie dowiedział się GIODO ustawa mogłaby zostać uchwalona, bo posłowie – co sami przyznają – nie czytają ustaw, za którymi głosują. A pan Prezydent podpisuje wszystko, najpewniej obawiając się oskarżeń, że nawet podpisać się nie umie.

Skoro o prawie mowa… W połowie lat 80. amerykański psychiatra Richard Gardner opublikował popartą autorskimi badaniami teorię, według której jeśli dziecko staje murem za jednym z rodziców, odrzucając, nierzadko okrutnie, miłość drugiego, to zwykle winny jest właśnie ten, akceptowany rodzic. Bowiem – rzekomo z premedytacją – rozbudza w dziecku nienawiść i dyskredytuje partnera, uciekając się do najcięższego kalibru oskarżeń. By ratować dziecko, dowodził Gardner, trzeba je odizolować od tego z rodziców, który sączył nienawiść, umieszczając gdzieś, gdzie ono poczuje się bezpiecznie, i pomóc mu nawiązać zerwaną więź z drugim rodzicem.

Późniejsze badania jednoznacznie wykazały, że teoria Gardnera, to bzdura. W „Przewodniku dla sędziów” wydanym przez amerykańską Narodową Radę Sędziów Sądu Rodzinnego i Nieletnich nakazano nie uwzględniać tak zwanego syndromu Gardnera w wyrokowaniu. Nie ma go w żadnych spisach chorób. Najbardziej na świecie szanowane Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne oficjalnie uznało syndrom Gardnera za nienaukowy.¹

Na polskich instytucjach te ustalenia nie wywarły najmniejszego wrażenia. Wiadomo bowiem nie od dziś, że skoro nie ma Związku Radzieckiego, to najmądrzejsi muszą być uczeni amerykańscy. Warszawski oddział Komitetu Ochrony Praw Dziecka wyciągnął więc w 2004 r. trupa Gardnera z szafy i przeprowadził cykle szkoleń dla kuratorów, sędziów, pedagogów, psychologów. Na szkoleniach kursanci dowiedzieli się, co to jest PAS (z ang. Parental Alienation Syndrom – syndrom odosobnienia od jednego z rodziców), jakie są jego objawy i konsekwencje dla dziecka. Jak również, że w przypadku nasilonego syndromu należy odseparować czasowo dziecko od głównego opiekuna. Tylko w 2004 r. KOPD przeszkolił tak 200 osób i wydał – w nakładzie 1,5 tys. egzemplarzy – broszurę kolportowaną w sądach.¹

Szkolenie na temat „jak wydawać sprawiedliwe wyroki w oparciu o wygląd fusów na dnie filiżanki kawy” mogłoby budzić zdziwienie. Niesłusznie. Psychologowie od kilku dekad spierają się, czy na podstawie tego, co człowiek zobaczy w atramentowym kleksie da się zdiagnozować jego stan psychiczny. W Polsce za sprawą owych plam można na lata trafić do więzienia, bo polski wymiar sprawiedliwości nie ma wątpliwości. Metoda Rorschacha, bo o niej mowa, należy do licznej grupy tzw. testów projekcyjnych (pierwsze z nich powstały jeszcze w XIX w.). Zalicza się do nich m.in. test drzewa (badany proszony jest o narysowanie drzewa, a sposób, w jaki to zrobi, podlega interpretacji psychologa); Test Apercepcji Tematycznej (interpretuje się serię obrazków ze scenkami z życia społecznego); czy test zdań niedokończonych (analizuje się, jakie zakończenia dopisuje badany). Tego rodzaju testy budziły poważne kontrowersje od samego początku.²

Jednak Ministerstwo Sprawiedliwości nie może się wtrącać w kwestie metod stosowanych przez psychologów sądowych, bo takie jest prawo. Stowarzyszenie Psychologów Sądowych w ogóle nie dostrzega problemu. Polskie Towarzystwo Psychologiczne co prawda widzi problem, ale nabiera wody w usta. Ewentualnemu podsądnemu pozostaje więc tylko nadzieja, że w żadnej sprawie z jego udziałem nie pojawi się kiepski psycholog, niosący pod pachą tablice z atramentowymi kleksami. Przeciwko stosowaniu metody Rorschacha protestuje Klub Sceptyków Polskich koordynując antykleksową akcję protestacyjną. Więcej szczegółów pod adresem www.sceptycy.org. Zaś w polskiej Wikipedii opublikowano oryginalny wzór plam Rorschacha, więc ewentualni badani mogą zastanowić się zawczasu, co tam widać.²

A tymczasem 14 lat temu obywatel popełnił przestępstwo. Pod koniec grudnia 2011 roku miała odbyć się kolejna rozprawa, ale obywatel nie pojawił się, a jego prawnicy przynieśli zwolnienie lekarskie. Był na nim numer z międzynarodowej klasyfikacji chorób. Sędzia zarządził przerwę, po czym podyktował do protokołu: „Sąd poinformował obecnych, iż choroba o symbolu A09 to biegunka z podejrzeniem zakażenia górnych dróg o oddechowych. Z podejrzeniem, że jest zakaźna”. Wyemitowała to lokalna telewizja. Obywatel poczuł się urażony. Kilka dni temu przesłał do sądu pozew przeciwko sędziemu, w którym domaga się przeprosin. Chce, by sędzia pięciokrotnie wygłosił w gmachu sądu specjalne oświadczenie. Gdyby ktoś powątpiewał w istnienie IV wymiaru, to już na pewno przestał – IV wymiar istnieje. To polski wymiar sprawiedliwości.


¹ Martyna Bunda, Polityka nr 2640 / 2008.02.09
² Marcin Rotkiewicz, Polityka nr 2848 / 2012.02.29 (bieżące wydanie; warto zapoznać się z całym tekstem)

Dodaj komentarz