Zgodnie z tym co podaje portal praca.pl ‚tajemnica zawodowa’ to informacja, która została uzyskana przez osobę wykonującą konkretny zawód. Nie posiadanie jej mogłoby uniemożliwić wykonywanie obowiązków. Do przestrzegania tajemnicy zawodowej zobowiązani są między innymi adwokaci, notariusze, radcowie prawni, dziennikarze, lekarze, pielegniarki, a także komornicy. To oczywiste, że lekarze czy pielęgniarki nie powinni publicznie opowiadać o schorzeniach swoich pacjentów. Podobnie adwokaci. Chodzi o informacje poufne, którymi dysponują z racji wykonywanego zawodu, a które powierzane im są w pełnym zaufaniu przez klientów czy pacjentów. Nie mając tych informacji po prostu nie mogli by wykonywać swoje pracy.
Ostatnio okazało się, że w Kościele tajemnicą zawodową jest nie tylko tajemnica spowiedzi, ale także… sposób w jaki ksiądz molestował ministranta. Poznańska kuria zasłaniając się tajemnicę zawodową odmawia przekazania prokuraturze materiałów dotyczących księdza oskarżonego o molestowanie. Zgodnie z artykułem art. 180 k.p.k z tajemnicy zawodowej może zwolnić prokurator lub sąd. I prokurator zwolnił, lecz kuria złożyła zażalenie.
Czy z uwagi na to, że zasłanianie się tajemnica zawodowa może okazać się nieskuteczne Kościół opatentuje sposoby molestowania czy będzie odmawiał wydania materiałów powołując się na prawo autorskie i RODO?
Odszedł z Kościoła katolickiego, został pastorem, ma żonę i dzieci. ”Wkradła się pustka, poczucie, że robię coś, co nie ma sensu”
– Mój tarnowski proboszcz, stary gej, który chorował na raka, tłumaczył mi, że szkoda czasu i prądu na szukanie sprawiedliwości, bo jej nie znajdę – opowiada Lesław Juszczyszyn, jeden z bohaterów książki „Duchowni o duchownych”.
Artur Nowak, prawnik, autor książki „Duchowni o duchownych”*: – Uważasz, że dziewiętnaście lat to odpowiedni wiek na decyzję o zostaniu duchownym?
Lesław Juszczyszyn, obecnie pastor: – Wstąpiłem do zgromadzenia zakonnego, mając dwadzieścia lat, po ukończeniu technikum. Wiem, że osoby w tym wieku nie są wystarczająco dojrzałe, by dokonywać tak poważnych wyborów. To przecież decyduje o całym życiu. Klamka zapada. Składasz śluby, zostawiasz przeszłość i budzisz się w innym świecie. Nie jest łatwo zmienić decyzję i odejść.
A jak to wygląda w przestrzeni Kościoła protestanckiego, w którym teraz żyjesz?
Tu nie ma podręczników do formacji, tej całej teorii. Pastor musi być dojrzały jako mężczyzna. Najlepiej, jeśli ma żonę, dzieci i jakieś inne doświadczenia niż ukończenie szkoły średniej. Chodzi o uporządkowane relacje. Tego nie da się nauczyć, wyczytać. To trzeba pokazać swoim życiem i to musi zobaczyć wspólnota, w której ten człowiek funkcjonuje. (…) Tak było z moim biskupem. Wspólnota wysłała go na studia do USA. Pojechał tam z żoną i dziećmi. Wrócił po pięciu latach z szerszą perspektywą. (…)
Seminaria katolickie to społeczności niemal wyłącznie męskie, zamknięte.
Najbardziej nieracjonalne jest to, że tam funkcjonuje od pokoleń pewien model, który polega na tym, że duzi chłopcy, którzy nigdy nie dorośli do męskiej tożsamości, usiłują wychowywać dzieci na mężczyzn. To się nie ma prawa udać. Z mojego doświadczenia wynika, że chłopiec potrzebuje mieć wzorzec mężczyzny, żeby stać się mężczyzną. (…) Mój znajomy pastor z Warszawy ma dwóch synów. Gdy poszedł z nimi kiedyś na basen, nie chcieli się przy nim przebierać, krygowali się. Okazało się, że chłopcy zazwyczaj chodzili na basen z mamą i wstydzili się taty. Mój znajomy powiedział synom, że dobrze się rozwijają, a oni mieli szansę zidentyfikowania się z dorosłym mężczyzną.
Do seminarium przychodzą młodzi chłopcy. Zauważyłem, że wielu z nich nie ma ojców. Wychowywani byli albo przez samotne matki, albo przez matki dominujące. Ich ojcowie byli często w tle. Ci chłopcy podświadomie lgnęli do mężczyzn, żeby się zidentyfikować z tą tożsamością. Nie chcę przez to powiedzieć, że to była ich podstawowa motywacja, kiedy zdecydowali się na życie duchownego. To nie jest gonitwa za seksem, ale za męskością, za uwagą mężczyzny. Chodzi czasem o zwykłe poklepanie po plecach. (…) Niedojrzali, trochę zniewieściali mężczyźni, którzy nie mają tożsamości, wychowują nastolatków. (…)
Jakie widzisz skutki takiej formacji w Kościele katolickim?
Jako ksiądz miałem duże problemy w relacjach z małżeństwami – zupełnie ich nie rozumiałem. To samo w szkole. Nie pojmowałem zachowań dzieci. Oczekiwano ode mnie, że będę wszystko rozumiał. Ludzie mówili do mnie: „proszę ojca”. Śmieszna sprawa – do młodego księdza przychodzą ludzie, którzy mają rodziny, problemy małżeńskie i towarzyszy im jakaś nieracjonalna wiara czy też przekonanie, że zwracają się do dojrzałego faceta. Co prawda młody, ale jednak dojrzały, ukształtowany. Prawda była tymczasem taka, że ja nie byłem przygotowany, by konfrontować się z problemami osób, które przychodziły do mnie z prośbą o wsparcie. Stosowałem ucieczki, uniki. (…)
Przy okazji rekolekcji rozmawiałem z dziewczyną, która pomagała mi je prowadzić. W pewnym momencie mi powiedziała: „Słuchaj, kiedy zaczynamy dotykać poważnych rzeczy, ty uciekasz”. To była prawda. Uciekałem w żarty, bo problemy tych ludzi to była dla mnie czysta abstrakcja. Moja terapia zaczęła się od tego, że kiedy wracałem z Londynu z kursu Alfa jako duszpasterz akademicki prawie z doktoratem, usłyszałem od psycholożki, która brała udział w tych rekolekcjach: „Jesteś fajnym facetem. Naprawdę cię lubię, jesteś inteligentny i robisz ważne rzeczy, ale tak się czasem głupio zachowujesz, że to po prostu powala na ziemię. Zastanów się, co z tym zrobić, bo to cię pogrąża”. Ona to rozgryzła, przejrzała moją bezsilność. (…)
Ja z kolei widzę w Kościele, zwłaszcza u młodych księży, mentorstwo, pewność siebie. Wchodzi na ambonę taki wikary z mlekiem pod nosem i zaczyna rugać i pouczać wiernych, a ci milczą jak trusie.
To jest wyuczone. Kiedyś w seminarium w Krakowie uczyłem kleryków kaznodziejstwa. Jeden chłopak z czwartego roku studiów miał coś powiedzieć w ramach ćwiczeń. Zaczyna mówić i naraz jakbym słyszał starego proboszcza. Tak się tych chłopców wychowuje. Nic więc dziwnego, że niemal automatycznie przybierają mentorski styl i nie potrafią już mówić tak, jak się na przykład rozmawia w kawiarni. (…) Pamiętam, jak chłopcy dostawali w seminarium sutanny. Wkładali je i od razu oczekiwali, by zwracać się do nich „proszę księdza”. Przełożeni zresztą wymagali i od profesorów, którzy przychodzili z zewnątrz, żeby w ten sposób mówili do kleryków. Był taki jeden wykładowca greki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który się zbuntował i używał zwrotu „proszę pana”. Jeden z moich kolegów się oburzył i mówi: „Jestem księdzem”. Wykładowca na to: „Nie, nie jest pan księdzem, tylko studentem teologii”. (…)
A wykłady? Jak wyglądały?
Kleryk przez okres studiów dostawał szeroki pakiet powierzchownej wiedzy. Coś z psychologii, z teologii, socjologii i tak dalej. Napakowani tym młodzi ludzie uważają, że wszystko już wiedzą. Kiedy przypominam sobie siebie z czasów, kiedy byłem księdzem, to widzę człowieka, który mówi o rzeczach, o których nie ma zielonego pojęcia. (…) Przyszły ksiądz wchodzi w pewien schemat myślenia. Jest tak sformatowany, że nawet jeśli ma jakieś poglądy, to one się nie liczą. Musi się trzymać wyznaczonej linii. Do dzisiaj zresztą czasem się na tym łapię – w dyskusjach z protestantami, członkami mojej wspólnoty, zdarza mi się mówić, że mnie nie interesują czyjeś poglądy, ale to, w co wierzy Kościół. Tak uformowano mnie jako księdza w Kościele rzymskokatolickim. Utrwaliło mi się w głowie, że wiem, co jest prawdziwe i właściwe. Nie interesowała mnie inna perspektywa, inne poglądy. One mnie drażniły.
Jak wygląda kwestia seksualności duchownych? Badania pokazują, że księża są w tym aspekcie życia na bakier z Katechizmem Kościoła katolickiego. Profesor Baniak zbadał grupę kilkuset kapłanów i wyszło mu, że ponad połowa nie praktykuje celibatu. (…) Jak to wyjaśnisz? Zwłaszcza w kontekście tego, że większość księży nie ma problemu, żeby wyjść na ambonę i mówić ludziom, jak mają żyć, albo pouczać ich w konfesjonale.
Są do tego przez lata przygotowywani. Studiują spowiednictwo. Z drugiej strony ludzie, którzy przychodzą z problemami, nie oczekują od księdza, że ten pomoże im rozwiązać problem z danym grzechem na podstawie własnego doświadczenia. Trudności rozwiązuje się według schematu. Konkretne działanie albo zaniechanie jest albo nie jest grzechem. (…)
Mamy matrycę, wzór. Przychodzi na przykład chłopak, który mieszka z dziewczyną, i mówi, że z nią współżyje. Ksiądz ma gotowe rozwiązanie: „Dopóki się od niej nie wyprowadzisz, nie dam ci rozgrzeszenia”. Nie ma dyskusji, że on na przykład nie ma gdzie mieszkać. Rozgrzeszenia nie dostaniesz i już. Następny proszę. (…)
W Kościele (…) nie ma okoliczność łagodzących – nawet jeśli zostałaś zgwałcona i możesz stracić życie, bo ciąża jest zagrożona.
To zależy od spowiednika. Z reguły jest jednak tak, jak mówisz. Zobrazuję to przykładem ze swojego życia, który pokazuje, że ludzie nie mają nawet świadomości, co jest grzechem, bo normy moralne kształtują niedouczeni księża. Spowiadała się u mnie pewna kobieta, mężatka, która wyznała, że uprawiała seks. Dopytuję ją, czy zdradziła męża. A ona na to, że uprawiała seks z mężem, ale ona się zawsze z tego spowiada, bo to przecież grzech. Pytam: co jest grzechem? Okazało się, że ona miała wbite do głowy przez księży, że współżycie, którego celem nie jest prokreacja, to jest grzech. Ręce mi opadły, bo ta kobieta autentycznie miała poczucie, że żyje w grzechu. Przez wieki, jak się okazuje, małżonkowie katoliccy w tych rejonach mieli wpajane poczucie winy z tego powodu, że ich bliskości nie towarzyszył zamiar prokreacyjny. Oni się z tego spowiadali. Byłem w szoku, że w latach 90. dwudziestego wieku to się jeszcze zdarza.
Mnie bardziej zaskakuje to, że nikt tej kobiety przez długi czas nie wyprowadził z błędu.
Nie. Nikogo to chyba za bardzo nie interesowało. Szkoda było księdzu czasu na tłumaczenie, może miał kolejkę do konfesjonału, a może mu się po prostu nie chciało. (…) Na podobnej zasadzie odbywa się wiele spowiedzi – ludzie przychodzą wyklepać swoje grzechy, a ksiądz ma im jak dzięcioł odpukać. Wygląda to jak układ między księżmi i wiernymi.
(…) Niestety w polskim Kościele, bo gdzie indziej już nie, a przynajmniej nie tak głośno, bardzo często słyszymy, że ksiądz jest drugim Chrystusem, nazywa grzechy i je gładzi. Ludzie są tak nauczeni. Dla nich to spotkanie z Bogiem i chcą usłyszeć, czy ich grzech jest duży, czy mały, czego mają się wystrzegać.
Nikt nie śmie wejść z księdzem w konfesjonale w dyskusję. To bardzo szkodliwe i bezmyślne oddanie sądu w ręce księdza jest jednak powszechne. Zwalnia to ludzi z myślenia, z przeżywania swojej wiary. Mają przecież księdza, on jest fachowcem, trzeba się tylko do niego udać i zaraz pojawia się ulga związana z pozbyciem się wyrzutów sumienia. (…) Niestety kandydaci do kapłaństwa przychodzą do seminariów z wielkimi kompleksami. Sutanna ich nobilituje, mogą odreagować poczucie niższości (…). Inna sprawa, że do seminariów trafiają często ludzie z małych miasteczek, z wiosek. Kapłaństwo dla wielu z nich było sposobem, żeby się wybić – nie tylko społecznie, ale też ekonomicznie.
Mieszkałem przez pewien czas w Tarnowie. Mówiło się, że to zagłębie policjantów i duchownych. W tym biednym regionie księżostwo było sposobem, żeby coś znaczyć.
W jaki sposób?
Na wiele sposobów. W seminarium uczono ludzi donosicielstwa. Oczywiście nie nazywano tego tak pejoratywnie. Mówiono, że poczucie odpowiedzialności za wspólnotę nakazuje, by informować przełożonych, że ktoś nie wrócił na czas, a ktoś inny wypił z kolegami butelkę wina. To pole do współzawodnictwa, na którym można się wykazać. Zwłaszcza w seminariach diecezjalnych, gdzie ludzie wracają na swoje parafie i do swojego środowiska, klerycy starają się dobrze żyć z proboszczem, starają się dostać do biskupa, mieć dobre notowania u przełożonych. Więc w duchu posłuszeństwa donoszą i plotkują o innych. Bo jak się ma dobrą relację z przełożonymi, ze starszymi stażem księżmi, którzy rządzą, to jest perspektywa lepszej parafii, bardziej dochodowej czy też prestiżowej.
Inny przykład. Na studia za granicę nie są wysyłani ludzie, którzy mają wybitne osiągnięcia naukowe czy też potencjał. Jadą posłuszni, którzy rokują, że będą wykonywać zadania, które powierzą im przełożeni. To widać dobrze w zakonach żeńskich, w których przełożona, taki męski typ, jest heterą otaczającą się słabszymi. Kiedy mój kolega, akurat osoba bardzo inteligentna i teraz już chyba wysoko postawiona, wrócił z Watykanu, opowiadał, że studia zagraniczne są czasem tak słabe, że to jest poziom polskiego liceum. Relacjonował, że doktorat przywieziony z zagranicy przez naszego przełożonego nie nadawałby się nawet na licencjat. Robienie kariery naukowej, jak już masz plecy, okazuje się dość proste.
Czy lobby homoseksualne lub też „lawendowa mafia” istnieją naprawdę? Kościół wydaje się przecież wręcz homofobiczny.
Ależ tak. Zadziwia mnie na przykład sprawa Charamsy. Zastanawiam się, jak to się stało, że skończył w Polsce studia i nikt nie zauważył, że jest homoseksualny. Przecież on zaszedł bardzo daleko. Pracował w Kongregacji Nauki Wiary. Być może relacje homoseksualne są sposobem, żeby się w Kościele wybić. Takich przykładów jest zresztą więcej. Nie można jednak dać się złapać komuś spoza kręgu. Tu decydującą rolę odgrywają znajomości, kumoterstwo i wzajemne szantaże, co tworzy klimat, który determinuje realne wpływy.
W moim zgromadzeniu funkcjonowała mocna grupa gejowska i oni rozdawali karty. Byli proboszczami, dawali sobie najlepsze posady. Kiedy jeden ksiądz, wysoko postawiony w zakonie homoseksualista, odszedł ze zgromadzenia, przyjął go biskup bydgoski i zrobił go nagle dyrektorem dość ważnej instytucji, która działała przy diecezji. Jest też pewien profesor prawa kanonicznego w ważnym ośrodku akademickim i on absolutnie nie kryje swoich poglądów na temat homoseksualizmu. Jest gejem i dobrze mu z tym. Tyle że on ma dobry zawód, stały dochód i jest tolerowany, bo ma jakąś perspektywę na inne życie poza Kościołem. Homofobia zderza się z prawdą o Kościele, który na wysokich stanowiskach jest obsadzony przez homoseksualistów.
Jak księża radzą sobie z seksualnością?
Młodzi stosują samogwałt i to jest norma. Normą jest też, że już w seminarium rodzą się relacje homoseksualne. Księża chodzą też do prostytutek. Mój kolega miał nieformalny układ z mężatką. Chodził z jej mężem na piwo, żeby stworzyć wrażenie, że to z nim się tak naprawdę przyjaźni. W pewnym momencie zaczął się interesować jej nieletnią córką. Rzadko się zdarza, że ktoś nie ma relacji intymnych, jest wstrzemięźliwy.
Co się stało, że w pewnym momencie zaczęło ci być w Kościele ciasno?
Na początku miałem klapki na oczach, nie chciałem widzieć, co się wokół działo. Myślałem naiwnie, że będę robił swoje, a to, jak naprawdę wygląda Kościół, nie będzie mi aż tak bardzo przeszkadzało w realizacji indywidualnego powołania. Widziałem pijaństwo, ludzi zniszczonych, znerwicowanych i schorowanych, ale byłem uparty i starałem się robić to, co do mnie należy. To jednak przestało wystarczać, wypaliłem się. Z czasem zobaczyłem, że ja nic w tym mechanizmie nie znaczę, że jestem ziarenkiem piasku, które zostanie zmielone na miazgę przy najbliższej okazji. Dla moich przełożonych liczyło się tylko, żebym nie zadawał pytań, był posłuszny i bezmyślnie wykonywał powierzone mi zadania. Miałem odprawić mszę, nabożeństwo, nikt nie oczekiwał ode mnie wysokiej jakości. (…) Mnie w pewnym momencie zaczęło męczyć takie życie, bo wkradła się w nie pustka, poczucie, że robię coś, co nie ma sensu.
Tak było od początku?
Nie. Chciałem mieć kontakt z ludźmi i miałem do tego autentyczny zapał. Moją pierwszą parafią były Słubice. Założyłem tam duszpasterstwo akademickie. Studenci często przychodzili do mnie na plebanię, miałem też grupę młodzieży ze szkół średnich, gdzie prowadziłem katechezę, oraz dzieci. Ciągle coś się działo, czułem się potrzebny i spełniony.
Niestety, to strasznie przeszkadzało innym duchownym, ponieważ po domu cały czas kręcili się ludzie, którzy ich krępowali i drażnili zarazem. Jeden nawet powiedział, że nie można się nawet spokojnie wódki napić, bo cały czas ktoś łazi. (…) Zanim się pojawiłem w tej parafii, po osiemnastej zamykano drzwi do kościoła. Duchowni siedzieli w domu i palili papierosy, ewentualnie pili piwo. Dusiłem się tam, a odskocznią była właśnie praca z dziećmi i młodzieżą. Najbardziej ubodło mnie to, że jak tylko stamtąd wyjechałem, to wszystkie rozpoczęte przeze mnie aktywności zakończono. Drzwi do kościoła znów zamknięto, wspólnota, która dobrze funkcjonowała, się rozsypała. Włożyłem w to cztery lata pracy i szlag mnie trafił, że tak to zniszczono.
Zaraz jednak zostałem duszpasterzem akademickim w Krakowie i znów dostałem wiatru w skrzydła. Zacząłem pracować ze studentami, wrócił zapał, ale nie nacieszyłem się tym zbyt długo. Doszło do spięcia z przełożonym. Okazało się, że w domu parafialnym przyjmuje bioenergoterapeuta, praktykuje się reiki – totalna ezoteryka. Poszedłem więc z liderami młodzieżowymi zgłosić proboszczowi, że coś jest nie tak. Kościół naucza przecież, że tego typu aktywności trzeba unikać. Przełożony rzucił mi w twarz: „Zamknij mordę i zabierz się do roboty”. Sprawa była prosta – dostawał za to pieniądze i nic mu nie przeszkadzało.
Poszedłem więc z tą sprawą do biskupa Nycza. Był ze mną kolega profesor. Wydawało mi się, że sprawa jest załatwiona. Nycz powiedział, że to załatwi w tydzień, i dziękował mi, że to zgłosiłem. On ma do dziś taką przekonującą gadkę. Po miesiącu musiałem opuścić Kraków. Przełożony wysłał mnie do Tarnowa. Studentom powiedzieli, że ich duszpasterz mył dziewczynom plecy pod prysznicem i to właśnie za to został usunięty. Chciał mnie utemperować. Straszył, że następnym razem wyśle mnie za karę na jakąś wieś, że mam cicho siedzieć i nie przeszkadzać. Biblia i katechizm się nie liczyły. Miało być tak, jak chcą proboszcz i przełożeni.
To mnie podłamało. Mój tarnowski proboszcz, stary gej, który chorował na raka, tłumaczył mi, że szkoda czasu i prądu na szukanie sprawiedliwości, bo jej nie znajdę. Zgorzkniały człowiek. Wyjaśnił, że nie jestem w stanie nikogo do niczego przekonać, że nie zmienię tego świata. Mówił, żebym sobie lepiej odpoczął, ale ja bym chyba zwariował, gdybym nic nie robił. Żeby nie pogrążyć się w rozpaczy, zacząłem pisać doktorat, na co na szczęście mój nowy proboszcz wyrozumiale się zgodził. Miałem trzydzieści osiem lat i czułem się jak dziecko. Miałem być posłusznym funkcjonariuszem instytucji, zapomnieć o inwencji, myśleniu. Posłuszeństwo w Kościele katolickim to poddaństwo.
W zakonach jest o tyle dobrze, że teoretycznie powinno tam panować braterstwo i równość. Gorzej jest w diecezjach. Tam biskup jest bogiem. Z dnia na dzień może kogoś wywindować albo zgnoić. Funkcjonuje to jak dwór, na którym trzeba sprawiać dobre wrażenie. Widać to dobrze na przykładzie Lemańskiego. Co oni z tym człowiekiem zrobili? Odwołał się do sądu biskupiego, a tam przecież wszyscy ludzie są na gwizdek biskupa. Co z tego, że napisał skargę do Watykanu, skoro tamtejsi urzędnicy o opinię na temat jego sprawy poprosili biskupa? Biskup to jest przecież car. Dziwiłem się Lemańskiemu, że on w pewnym sensie jest taki naiwny. Ostatnio mój biskup protestancki i przyjaciel opowiadał mi, że ma dobry kontakt z jednym z profesorów, księdzem katolickim. Wiele razy mówił mu, że widzi brud i hipokryzję w Kościele, lecz gdyby o tym głośno mówił, to by stracił pracę i natychmiast przestał cokolwiek znaczyć. (…) . Słyszałem od innych duchownych, jak traktował ich biskup: „Zamknij mordę”, „Spadaj”, „Jesteś nikim i masz się słuchać”.
Co się z tobą działo dalej?
Byłem coraz bardziej zniechęcony i zdegustowany. Pojawiła się jednak na horyzoncie perspektywa zmiany. Okazało się, że władze zakonne szukają wykładowcy w seminarium w Etiopii. Pomyślałem, że może to dla mnie szansa – będę daleko od Polski i jakoś się odbuduję. Byłem gotowy wyjechać, zostawić to wszystko i nawet tam umrzeć, jak będzie trzeba. (…)
*Wywiad jest fragmentem książki Artura Nowaka „Duchowni o duchownych”, która ukazała się nakładem wydawnictwa „Od deski do deski”. Skróty pochodzą od redakcji.
Lesław Juszczyszyn. Doktor teologii. Pastor w Kościele ewangelicznym. Mąż jednej żony i ojciec dwóch synów. Od 2008 roku zajmuje się pomocą ludziom wykorzystywanym seksualnie w dzieciństwie oraz księżom i zakonnicom, którzy chcą zmienić swoje życie. Współpracuje z Fundacją „Nie lękajcie się”.
Źródło: gazeta.pl/kobieta
Prośba o niewklejanie cudzych tekstów w całości jako własne wpisów.
I to całe klesze wyznanie prawdy o stosunku do gwałcenia dzieci. Jędraszewski papla, że nie cały Kościół jest zły. Zależy co on rozumie pod słowem „Kościół”. Czy kler z jego przywilejami, czy kler + wierni z ich niską wartością dla kleru?
Jeśli brać to pojecie w szerszym rozumieniu, to rzeczywiście wśród ludu bożego są osoby i szlachetne i uczciwe. A jeśli omamieni możliwościami kleru, który przebacza, ułatwia dostęp do nieba, pójdą do spowiedzi, to ta niecna część da im rozgrzeszenie lub …. nie!
O którym z biskupów można powiedzieć, że jest uczciwy, że jest przyzwoitym człowiekiem, że nie jest chciwcem i nie żyje w pałacu, nie korzysta ze służebności innych ludzi. Albo który sam sobie pierze gatki lub skarpety? Jest tam taki? Ten jeden sprawiedliwy wśród niemoralnych, nieetycznych, fałszywych, hipokrytów?
Jeśli nie ma, to czas na SODOMĘ!!! I zgodnie z prawem, kodeksem karnym, należy wejść siłą i zrobić przeszukanie. Tak jak robione to jest u gangsterów, zbrodniarzy, złodziei na wielką skalę.
Na prawo i jego przestrzeganie przez kler nadszedł już najwyższy czas. Jeśli nie, to może zmieść ich rewolucja.