Brak systemu, który mamy

Czasem człowiek czyta, czyta, albo słucha, słucha i mimo starań, mimo telefonu do przyjaciela, konsultacji rodzinnych i wśród znajomych pojąć o co chodzi nie jest w stanie. Podobno Łukasz Jankowski, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej w „Porannej rozmowie Gazeta.pl”, co zostało wybite w leadzie, powiedział, że Partie doskonale zdają sobie sprawę, że temat zdrowia może je po prostu zatopić. Jeżeli ktoś wyjdzie dzisiaj do prasy, do mediów i poda receptę na reformę ochrony zdrowia, to będzie musiał pogodzić się z tym, że dla społeczeństwa ta reforma może być bolesna, bo brak systemu, który mamy wymaga gruntownych zmian. I tu zaczęły się schody. Jak może brakować systemu, który mamy? Co prezes chciał przez to powiedzieć, jaką myśl przekazać?

Na całe nieszczęście pod leadem jest zdjęcie, a pod zdjęciem wywiad. Okazuje się, że Łukasz Jankowski, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej w „Porannej rozmowie Gazeta.pl”, jednak plótł jak Piekarski na mękach. Partie doskonale zdają sobie sprawę, że temat zdrowia może je po prostu zatopić. Bo jeżeli ktoś wyjdzie dzisiaj do prasy, do mediów i poda receptę na reformę ochrony zdrowia, to będzie musiał pogodzić się z tym, że dla społeczeństwa ta reforma może być po prostu bolesna, bo system, który mamy, a raczej  brak systemu, który mamy, wymaga naprawdę gruntownych zmian, a to może nie spodobać się elektoratowi, a co za tym idzie może po prostu przegrać wybory.

Łukasz Jankowski skrytykował pomysł Trzeciej Drogi skrócenia studiów lekarskich do pięciu lat i ułatwienia procesu uzyskania specjalizacji. Trzeba bowiem nie mieć piątej klepki żeby coś takiego zaproponować. To jest wprost felczeryzacja medycyny, a my mówimy dalej to jest program „znachor plus”. Co trzeba zrobić żeby służba zdrowia stanęła na nogi? Głębiej sięgnąć do kieszeni podatników, czyli „zwiększyć finansowanie”. Oczywista oczywistość. System nie ma być sprawny, mniej marnotrawny, tylko lepiej finansowany.

Prezes entuzjastycznie podszedł do postulatu Trzeciej Drogi, by po dwóch miesiącach oczekiwania na lekarza specjalistę pacjent mógł pójść do niego prywatnie, a NFZ musiałby pokryć koszty wizyty. Na liście „12 gwarancji Trzeciej Drogi” ten postulat znajduje się na pozycji nr 7.

Wprowadzimy też zasadę: albo wizyta u lekarza specjalisty w 60 dni, albo NFZ zwróci Ci pieniądze za wizytę prywatną.

Jak jest teraz? Pacjent udaje się do lekarza pierwszego kontaktu. Lekarz pierwszego kontaktu opukuje go, osłuchuje lub tylko wysłuchuje i wystawia skierowanie do lekarza specjalisty. Pacjent łapie za telefon i wydzwania po wszystkich placówkach by wybrać tę, w której jest najkrótszy czas oczekiwania. Wreszcie znajduje taką, w której najbliższy wolny termin wypada zaledwie za siedem miesięcy i dwanaście dni. I tu ujawnia się geniusz pomysłu Trzeciej Drogi. Otóż choć wiadomo z góry, że trzeba czekać dłużej niż 60 dni, pacjent musi odczekać dwa miesiące, by móc udać się do tego specjalisty prywatnie. Nie dziwota, że ani pan doktor, ani rozmawiająca z nim Karolina Hytrek-Prosiecka nie poruszyli tej kwestii. Ten system ma dużo zalet. Czyli pacjent czeka na badanie, na USG, nie dostaje się, to idzie prywatnie… Przecież nie tak działa ten chory system! Pacjent nie „czeka i nie dostaje się”, tylko czeka, żeby się dostać! Mimo to ten poroniony pomysł jest bardzo dobry, generalnie partnerstwo publiczno-prywatne to jest pomysł na zwiększenie dostępności, no bo są lekarze w prywatnym systemie, jest zorganizowany również system.

Jak to będzie działało? NFZ szpitalowi zapłaciłby 40 zł, USG na mieście kosztuje powiedzmy 100, to pacjent płaci 60 zł, 40 zł dostaje zwrotu, ma wykonane badanie i już trafia do ścieżki diagnostycznej. Ścieżka diagnostyczna polega na tym, że zostanie odesłany do kolejnego specjalisty. Po odczekaniu kolejnych 60 dni specjalista go przyjmie, badania obejrzy, skieruje dalej, a NFZ dopłaci. W związku z tym nasuwa się kilka pytań. Po pierwsze czy to na pewno skróci kolejki i przyspieszy procedury, skoro prywatnie przyjmują przeważnie ci sami lekarze, którzy pracują w szpitalach i przychodniach wykonujących świadczenia „na NFZ”? Po co lekarz ma pracować na kontrakcie z NFZ za grosze, skoro może dodatkowo zarobić? Dlaczego schorowany pacjent ma występować o zwrot zapłaconej kwoty? Czy ktoś policzył ile będzie kosztowała obsługa systemu zwrotów? No i co w sytuacji gdy NFZ nie zapłaci? Nie płaci szpitalom, ale pacjentom będzie?

Nie do końca zrozumiałe może być dlaczego USG „na mieście” kosztuje 100 zł, a NFZ płaci tylko 40. Otóż Fundusz drastycznie zaniża wyceny. Żeby wyjść na swoje placówka musi dodatkowo skubać pacjentów „komercyjnych”, bo inaczej zbankrutuje. Horrendalne ceny płatnych usług to pokłosie wadliwego, marnotrawnego, barbarzyńskiego systemu, a z rozmowy jasno wynika, że nie chodzi o rozwiązania systemowe, ale o znalezienie sposobu na dodatkowe drenowanie kieszeni pacjenta. Dlatego nie można pacjentom zwracać pełnej kwoty wizyty czy badania, ponieważ przy tych kolejkach, które mamy jeżeli NFZ obarczymy płatnością za pełną wizytę, po dwóch miesiącach oczekiwania, to moim zdaniem budżet się zawali.

Prezes Jankowski pochwalił pomysł Konfederacji wprowadzenia konkurencji na rynku ubezpieczeń zdrowotnych. Wbrew pozorom NFZ nie jest ubezpieczycielem, tylko poborcą składek, za które kontraktuje określoną liczbę „usług zdrowotnych” płacąc z góry. Zganił natomiast pomysł „bonu zdrowotnego”, ponieważ wiadomo, że każdy przynajmniej raz w roku ma przeprowadzaną bardzo skomplikowaną operację, która kosztuje dużo więcej. Jaką w takim razie rolę odegrałby ubezpieczyciel? Nie wiadomo. Trudno sobie wyobrazić, żeby pacjent dostał do ręki 4000 zł i za to na przykład musiał na przykład wielospecjalistyczną operację opłacić, albo leczenie onkologiczne. Po pierwsze bon byłby przeznaczony na leczenie doraźne, a droższe zabiegi finansowałby ubezpieczyciel. Po drugie młody człowiek, który do lekarza udaje się góra kilka razy w roku, po 10 latach dysponowałby kwotą 40.000 zł. Tutaj włączyła się prowadząca obawiając się, że nierefundowane dzisiaj leczenie innowacyjne wtedy także nie byłoby refundowane. Nie wyjaśniła jednak dlaczego. Pewnie na podstawowe leczenie by wystarczyło, ale już w przypadku leczenia innowacyjnego, to jest rząd 200-300 tysięcy zł czasami, więc obawiam się, że mógłby być problem.

Trudno zrozumieć dlaczego redaktorzy i znachorzy powtarzają jak mantrę kłamstwo, że jeśli ochrona zdrowia będzie prywatna to nikogo nie będzie stać na leczenie. W czasach minionych mało kogo było stać na produkowany w państwowej fabryce i sprzedawany w państwowym sklepie telewizor. Dziś na produkowany w prywatnej fabryce  i sprzedawany w prywatnym sklepie stać każdego. Ochrona zdrowia kosztuje coraz więcej. Żeby się rozwijała działając w otoczeniu rynkowym musi sama działać na rynkowych zasadach. Jakie innowacyjne terapie wdroży tonący w długach szpital? Za co kupi sprzęt i wyposażenie?

Lekarz jest od leczenia, a nie ustalania reguł gry. Tak jak nikt nie powierzy murarzowi, bez którego dom przecież nie powstanie, projektowania, tak lekarz nie powinien próbować ustalać zasad. Na świecie jest wiele działających lepiej lub gorzej systemów, więc nie trzeba wyważać otwartych drzwi, można wybrać najlepsze, sprawdzone rozwiązanie. Tyle, że nikomu na tym nie zależy. Ponad 140 miliardów (budżet na 2023 rok) poza wszelką kontrolą to zbyt łakomy kąsek.

Dodaj komentarz