SOR czyli Socjalistyczna Organizacja Ratownictwa

Jest dobrze. W Toku skończyła się audycja bezimiennej reporterki z Lublina, do której każdy może napisać, jeśli zna adres. W opisie audycji nie znajdzie bowiem ani nazwiska, ani adresu. Z uwagi na ochronę danych osobowych obejrzeć sobie może tylko zdjęcie. W zakończonej o 13 i nieobecnej w archiwum o 16 audycji  omawiana była między innymi sprawa SOR-ów, czyli Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych. Z audycji wynikało, że jest dobrze, a gdy jest niedobrze, to odpowiednie instytucje prowadzą śledztwo i po zakończeniu tego śledztwa wyciągają wnioski.

Pacjenci zgłaszający się na SOR są sortowani, po czym przydzielana jest im opaska odpowiedniego koloru. Kolor zależy od stanu zdrowia. Ci z kolorem zielonym mogą czekać nawet kilkanaście godzin. To normalne, dowiedzieliśmy się z audycji, ponieważ w pierwszej kolejności przyjmowani są przywiezieni przez karetki i ci, którzy mają opaski czerwone i żółte. Stan pacjenta ocenia lekarz lub pielęgniarka na oko, po czym przydziela odpowiednią opaskę. Przy czym nie ma obawy, żeby brakło zielonych. Ponieważ na SOR przyjeżdżają pacjenci przeważnie podwożeni przez członków rodzin, więc na korytarzu panuje tłok i zaduch, ale krzeseł z reguły jest tylko kilka. Oszczędności poczynione na tym meblu znajdują uzasadnienie w sytuacji, gdy po kilku godzinach stania pacjent poczuje się na tyle dobrze, że sobie pójdzie. Dzięki temu nie będzie zawracał głowy personelowi medycznemu świadczącemu zakontraktowane przez NFZ usługi medyczne.

Oczywiście pacjenci lżej chorzy mogą skorzystać z nocnej i świątecznej opieki medycznej. Odbywa się to zazwyczaj w ten sposób, że chory lub członek rodziny dzwoni na pogotowie. Tam odpytany na okoliczność celowości tej czynności dostaje numer telefonu, pod którym — po ponownym przesłuchaniu — dostaje numer telefonu. Po wykonaniu rundy i zadzwonieniu pod podawane kolejno numery koniec końców ląduje na SORze. W audycji zostało to mimochodem wspomniane w tym sensie, że pacjent „powinien” udać się, a dyżurna placówka medyczna powinna go przyjąć. Prowadząca audycję nie drążyła tematu i nie dopytywała dlaczego powinna, skoro NFZ zapłacił z góry, a w nocy i w niedzielę pacjent nie ma się komu poskarżyć, a po odstaniu kilkunastu godzin na SORze w ogóle raduje się, że żyje i nie ma już siły na awantury. Zwłaszcza, że o tym kto poskarżył się w NFZ, natychmiast dowiaduje się lekarz, którego skarga dotyczy. W przypadku SOR-u ma to marginalne znaczenie, ale w przypadku lekarza pierwszego kontaktu już niekoniecznie.

Ktoś, kto miał do czynienia ze służbą zdrowia w jakiejkolwiek postaci i o dowolnej porze doskonale wie, że ten system nie został stworzony po to, żeby służyć chorym, ale po to, by zapewnić niekontrolowany przypływ i dystrybucję olbrzymich pieniędzy. Warto zerknąć do skorygowanego w czerwcu 2014 roku planu finansowego Narodowego Funduszu Zdrowia na 2014 r. i porównać z pierwotnym, przyjętym we wrześniu. Ponieważ wychodził spory deficyt, więc skorygowano to i owo. Obniżono na przykład koszty świadczeń opieki zdrowotnej, w tym na leczenie szpitalne o 3 miliardy. Na jakiej podstawie? Na podstawie objawienia. Nie da się przecież przewidzieć ile osób zachoruje i na co, jakie będą ceny, a sama wycena usług medycznych też jest brana z sufitu. Więc czy na to pójdzie tyle, a na tamto tyle czy odwrotnie nie ma najmniejszego znaczenia, ważne żeby cyferki się zgadzały. W ten sposób z kwoty minus 506 milionów zrobiło się plus 508. Na takich księżycowych zasadach działała cała gospodarka w okresie minionym, a dzięki towarzyszom Łapińskiemu, Millerowi i Kwaśniewskiemu w oparciu o te sprawdzone wzorce działa teraz służba zdrowia. Składki znikają w czarnej dziurze i tam są dzielone po uważaniu. W najgorszym wypadku NIK wytknie niegospodarność. To tłumaczy, dlaczego tak szybko towarzysze wywrócili reformę Buzka i dlaczego obie partie prawicowe, choć wypisały sobie na sztandarach likwidację NFZ-u, nie zrobiły nic. Nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka kolegom.

Konkludując jest dobrze i lepiej nie będzie. Bo nie może. Ten system nigdy i nigdzie się nie sprawdził. Zaś zarówno nasze przeszłe doświadczenia, jak i dzisiejsze choćby Koreańczyków z północy dowodzą, że w tym systemie dobrze się mają tylko nieliczni, umiejscowieni najbliżej koryta. W tej sytuacji prywatyzacja służby zdrowia bez zlikwidowania socjalistycznej narośli nie załatwi żadnej sprawy. Z kolei prosta matematyka dowodzi, że jeśli każdy będzie ubezpieczony, to ubezpieczyciel pokryje koszty zabiegów. Gdy ktoś uprze się na zabieg w renomowanej klinice lub wykonany przez fachowca, to różnicę w cenie będzie musiał dopłacić z własnej kieszeni. A ekstremalnie drogie procedury może współfinansować państwo. Wszystkim się opłaci, a kolejki znikną. Warto pamiętać, że sama działalność NFZ pochłania rocznie ponad 700 milionów złotych. Czyli siedem tysięcy zabiegów kosztujących 100.000 zł każdy. A gdy lekarze przestaną mieć płacone z góry, to przestaną dostrzegać w pacjencie intruza przeszkadzającego w pracy, a zaczną potrzebującego pomocy człowieka.

Jest jeszcze jedna korzyść. Gdy zarobki lekarza będą zależeć od liczby przyjętych pacjentów, to znikną także problemy z przerostem sumienia oraz „dowodami wdzięczności”.

sor
Zdjęcie stanowi ilustrację do artykułu Gigantyczne kolejki w Krakowie. 10 godzin czekania w szpitalach
(obrazek stamtąd zniknął…).

Dodaj komentarz