Związek

Dawniej wszystko było proste i nieskomplikowane. Weźmy takie związki. Najważniejszym z nich był Związek Radziecki i musiało o tym wiedzieć nawet dziecko w przedszkolu. Dziś wszystko skomplikowało się do tego stopnia, że nie ma już żadnego Związku Radzieckiego, a najważniejszy okazał się związek małżeński. I to tak dalece, że jeśli w związku małżeńskim małżonkowie uważają się za partnerów, to taki partnerski związek małżeński jest niezgodny z Konstytucją.

Ze względu na ową, zarysowaną w największym skrócie, komplikacją nie ma sensu wdawać się w szczegóły. Pozostawmy na boku wszelkie możliwe inne związki, jak związek chemiczny, związek zawodowy Solidarność, związek frazeologiczny i skupmy się na jednym, lekceważonym, odstawionym w odstawkę i w ogóle rzadko branym pod uwagę związku przyczynowo-skutkowym.

Jako przykład niech posłuży komunikacja miejska. Wszyscy narzekamy że za drogo, niewygodnie, bo pojazdy kursują za rzadko. Z jednej strony włodarze miast chcieliby, żeby komunikacja publiczna stała się alternatywą dla samochodów, z drugiej strony baczą, by nikomu się to nie opłaciło ani finansowo, ani czasowo. Gdy Polska dokonała odwrotu od gospodarki nakazowo-rozdzielczej pojawiła się prywatna konkurencja. Jednak władze miast robiły co mogły, by się jej pozbyć, albo unieszkodliwić. W niektórych aglomeracjach udało się to znakomicie — nikt monopolowi miejskiego przewoźnika nie zagraża. A skoro tak, to nie ma potrzeby przejmowania się pasażerem i jego wygodą.

Cena biletów komunikacji miejskiej to skutek. A przyczyna? W każdym pojeździe jeden lub dwa monitory, na których migają jakieś obrazki, ale przeważnie skaczące niewyraźne zjawy. Podświetlane panele, które mają pokazywać trasę. I czasem pokazują. Maszyna drukująca bilety. Rozbudowane kasowniki, które nie tylko pokazują aktualną datę i czas, ale robią także wiele innych przydatnych rzeczy. To wszystko świeci, pika, mruga, pomrukuje. I zużywa energię, która przecież ma określoną wartość czy to w postaci prądu zużywanego przez tramwaje i trolejbusy, czy w postaci paliwa dla autobusów. O cenie samych urządzeń, kosztach konserwacji i serwisu nawet nie ma sensu wspominać, bo wiadomo, że są ogromne.

Podobnie rzecz ma się cała z bajerami na przystankach. Coraz więcej elektroniki, coraz więcej bajerów, coraz mniej sensu. Weźmy taką wiatę przystankową. Nie za darmo czytelną z dużej odległości nazwę przystanku zmieniono na napisaną nieczytelnymi, stylizowanymi kulfonami. Ktoś, czyli my, w cenie biletów i w podatkach, najpierw zapłacił za „zwykłe” tablice, teraz za te fikuśne, których z większej odległości po prostu odczytać się nie da.

przystanekkrak

Tak więc skutkiem, przyczyną horrendalnych cen biletów nie są jakieś czynniki „niezależne od przewoźnika”, a zwykła, pospolita niegospodarność. Dlaczego na przykład autobus oznaczony „Wjazd na linię” przemierza całe miasto, by na ową linię „wjechać”? Z drugiej strony jednak po co wysilać się, przepracowywać układając grafik tak, żeby nie było pustych przejazdów, skoro można kosztem wypalonego w ten sposób paliwa obciążyć pasażera i podatnika (komunikacja miejska jest dotowana)? Innym olbrzymim źródłem kosztów jest zakup i eksploatacja urządzeń, które pasażerom do niczego nie są potrzebne. Płaci się krocie za coraz bardziej doskonałe, naszpikowane elektroniką, coraz bardziej skomplikowane systemy do… sprzedaży i kontroli biletów! W jaki sposób te mrugające przyjaźnie kasowniki, mruczące biletomaty, systemy dystrybucji biletów przez komórkę, internet, satelitę ułatwiają życie podróżnym?

Nie można wprowadzić darmowej komunikacji miejskiej, słyszymy z ust tych lub owych prominentnych specjalistów od tego i owego, bo nas na to nie stać. A stać nas na to, by utrzymanie systemu dystrybucji i kontroli biletów przewyższało koszty funkcjonowania całej komunikacji miejskiej? Dawniej wystarczał kasownik robiący kilka dziurek. Serwisowany przez kowala i kosztujący grosze. Przy groszowej cenie biletów nie warto było narażać się na wątpliwą przyjemność stanięcia oko w oko z kontrolerem. Dziś, gdy dotarcie z jednego krańca miasta na drugi kosztuje ładnych kilkanaście złotych, a wyjazd rodzinny to spora luka w budżecie, profity z jazdy na gapę są wymierne. Jeśli cena biletu przewyższa cenę litra mleka, kostki masła, bochenka chleba, to proporcje cenowe ewidentnie zostały zachwiane.

Niby mamy wolne wybory, niby mamy demokratycznie wybrane władze, a nie można się pozbyć wrażenia, że nadal żyjemy w minionej epoce, gdzie władza żyła w zupełnie innym świecie niż reszta społeczeństwa. Strach przed werdyktem wyborczym i groźba odsunięcia od koryta powinny — wydawać by się mogło — działać trzeźwiąco na polityków. A tu nic z tych rzeczy. Raz na cztery lata budzą się, przypominają sobie, że ich los zależy od wyborców, więc za budżetowe pieniądze prowadzą kampanię obiecywania gruszek na wierzbie, po czym, gdy już dorwą się do koryta, zapominają o bożym świecie, tak im władza do głów uderza. Nie można się oprzeć wrażeniu, że pełnionych funkcji nie traktują służebnie, nie koncentrują się na tym jak rozwiązywać problemy mieszkańców, szukać oszczędności, ale jak posiadaną władzę wykorzystać z jak największym pożytkiem dla siebie, rodziny i znajomych.

Czy istnieje choć jeden polityk, o którym nie można powiedzieć, że tak mu woda sodowa w głowie pluszcze, iż sam się przestał poznawać w lustrze?


Na zdjęciu wiata przystankowa w dużym mieście na południu Polski. Dotychczasowy panel z  nazwą przystanku został zastąpiony przez specjalnie stylizowane, nieczytelne coś. Fot. MPK Kraków.

Dodaj komentarz