Zimnego le… Zimne piwo proszę!

Największym wrogiem każdego reżimu, każdej dyktatury jest wolność. Zwłaszcza możliwość swobodnego głoszenia poglądów. W czasach minionych mieliśmy całą instytucję — Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk — której zadaniem było zadbać o to, by żadna nieprawomyślna opinia czy pogląd nie pojawił się w przestrzeni publicznej. Ktoś, kto tych czasów nie pamięta może posłużyć się przykładem Chin, cenzurujących wyszukiwarki i wszystkie portale mogące służyć do wymiany poglądów i informacji, jak choćby Facebook czy Twitter. A gdy komuś i to będzie mało, powinien skierować wzrok na Koreą Północną, gdzie długie lata można spędzić na przymusowych robotach za niedostateczne okazywanie radości z sukcesów władzy, lub żałoby po stracie ukochanego przywódcy. Choć władze gorliwie zaprzeczają takim, wyssanym z brudnego imperialistycznego palucha pomówieniom.

Na nieprawomyślne poglądy ukuto swego czasu fachowy termin – pełzająca kontrrewolucja. Jad sączony przez wrogie ludowej władzy siły, jak odwetowcy z Bonn, imperialiści amerykańscy, radio Wolna Europa i elementy antysocjalistyczne powodował kruszenie monolitu, podważał wiarę w propagandę sukcesu, mnożył oczekiwania i roszczenia, których nie dało się spełnić. A gdy w latach siedemdziesiątych Edward Gierek uchylił nieco drzwi na zachód i za śmierdzące gnijącym kapitalizmem zachodnie pożyczki zaczął budować iluzję dobrobytu, proces zdecydowanie przyspieszył.

Rzeczpospolita Polska, podobnie jak Polska Rzeczpospolita Ludowa, zapewnia wolności, w tym słowa i wyznania. Przy czym ta pierwsza doprecyzowuje: Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane (art 54, pkt 2). Gdzie mają ten zapis Konstytucji polskie sądy najlepiej ilustrują przykłady filmu o Amwey’u „Witajcie w życiu„, czy sprawa p. posła Jacka Kurskiego. Tej ostatniej pikanterii dodaje fakt, że sąd nawet nie zainteresował się treścią artykułu, którego publikacji zakazał. W PRL-u rzecz nie do pomyślenia  — peerelowscy cenzorzy bardzo wnikliwie czytali każdy tekst.

Jeśli miniony ustrój toczył rak pełzającej kontrrewolucji, to nas toczy pełzający totalitaryzm. Zawłaszczanie przestrzeni publicznej i kneblowanie przeciwnikom ust przybiera najrozmaitsze formy. Co i rusz jakaś wypowiedź obraża uczucia a to religijne, a to Ukrainek, a to kobiet, a to jakieś inne, bliżej niesprecyzowane. Z kolei plakat, okrzyk czy strona może doprowadzić do znieważenia jakiegoś organu, nierzadko konstytucyjnego, więc sprawcy ciągani są po komendach, prokuraturach i sądach. Z kolei, gdy nie ma punktu zaczepienia, a istnieje pilna potrzeba zamknięcia komuś ust, wynajduje się byle jaki, nawet absurdalny pretekst.

Można na przykład delikwenta oskarżyć o obrazę uczuć, obrazę żeńskiej połowy jakiejś nacji, wyrwane z kontekstu słowo skrytykować i z oburzeniem pouczyć, że „z poważnych rzeczy nie wolno robić sobie żartów”. Przy czym nawet nie trzeba zadawać sobie trudu zapoznania się i zrozumienia inkryminowanej wypowiedzi. Bowiem algorytm rozumowania jest prosty jak konstrukcja cepa — jeśli ktoś w wypowiedzi używa słowa np. Ukrainka, zgwałcić, gwałt, itp. to na pewno sobie z Ukrainek oraz tego strasznego czynu i żartuje. A żartować sobie z tragedii po prostu nie wolno i już. Kaczka po smoleńsku? Niebywałe chamstwo. Zimny Lech? Słów brakuje żeby opisać to… to…. No właśnie! Słów brakuje!

piwolech

Reklama umieszczona vis-à-vis Wawelu „może naruszać uczucia tych, którzy odwiedzają wawelską kryptę” — zarzuca (skutecznie — reklama zostaje zdjęta) wędkę Rzeczpospolita (fot Gazeta)

Gdy dawniej przynajmniej było wiadomo, co wolno a co nie, obowiązywały jakieś zasady, dziś panuje wolna amerykanka. W centrali określają cele, puszczają w świat właściwą interpretację wypowiedzi, określają co na dany temat należy myśleć. Tę właściwą interpretację natychmiast podchwytuje Gazeta Wyborcza, jeśli centrala zlokalizowana jest w pobliżu PO lub Nasz Dziennik względnie Rzeczpospolita, gdy centrala leży w innej strefie politycznej. W tym ostatnim przypadku Gazeta nagle odzyskuje jasność widzenia i osądu, jej redaktorzy nagle zaczynają rozumieć co czytają i słyszą i przystępują do tłumaczenia o co naprawdę chodziło. I — oczywiście — vice versa. Z tym, że ci akurat nie rozumieją nawet tego, co sami napisali lub powiedzieli.

W całym procesie pełzającego zaciskania pętli najważniejszą rolę — jak zawsze — pełnią pożyteczni idioci, którzy w czasach PRL-u gorliwie piętnowali kułaków, warchołów i kler, a dzisiaj z zapałem hieny rzucają się na każdą padlinę wskazaną palcem. Jak wtedy, tak i teraz zwozi się ich autobusami na właściwe miejsce, gdzie protestują. Choć dziś każdą informację można w kilka sekund zweryfikować, samemu przekonać się co naprawdę powiedział ten czy ów, to im to do niczego nie jest potrzebne. Oni wiedzą swoje i niczego sprawdzać nie muszą. I dopiero wtedy rozumieją swoją głupotę, gdy już nie mogą głosić nawet tych poglądów, za które jeszcze wczoraj byli głaskani po główkach, względnie siedząc w odosobnieniu. Wtedy po wyjściu mają dwa wyjścia — przykleić się do nowej władzy i popierać ją z całych sił licząc na profity, premie i stanowiska lub zawodząc „ojczyznę wolną racz nam zwrócić panie” działać w opozycji i walczyć o wolność.

Jeśli ktoś nie widzi analogii, to powinien sięgnąć pamięcią, a jeśli ta nie sięga tak daleko, to po podręcznik historii najnowszej. I przypomnieć sobie lub poczytać z jaką gorliwością działacze — często ci sami co dziś — pielęgnowali i gloryfikowali przyjaźń ze Związkiem Radzickim, a gdy Związku Radzieckiego brakło z jakim rykiem bogoojczyźnianym rzucili się by podporządkować kraj nowemu suwerenowi. I jak dawniej rujnowały kraj „stosunki” ze Związkiem Radzieckim, zwłaszcza gospodarcze, tak dziś znowu płacimy kontrybucję nowemu suwerenowi dopisanemu do Konstytucji via Konkordat…

Nie proście więc pana o zwrot wolnej ojczyzny na fałszywą nutę. Po prostu nie dopuście do tego, by popadła w niewolę. Niech stolicą Polski znowu będzie Warszawa!

Dodaj komentarz