Wszystko wyśpiewają…

Podobno ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Ale przecież to ciekawość pcha człowieka ciągle naprzód, każe mu zaglądać w każdą dziurę, pchać się na każdą górę, pod wodę, na Księżyc i dalej. Oczywiście ważną rolę w życiu odgrywa także wiara, która każe ze sceptycyzmem podchodzić jednemu do tego, co drugi zobaczył w dziurze, z której właśnie wyszedł. Co ciekawe niektórzy łatwiej dają wiarę opowieściom, iż w rzeczonej dziurze pomieszkuje istota z ogonem, rogami, ziejąca siarką, niż że z analizy znalezionych kości wynika, iż przed wiekami w jaskini żyli praprzodkowie ludzi przez nikogo nie stworzeni.

Ale nie chodzi tutaj o to gdzie jest Niebo, w istnienie którego wierzy dobre kilka milionów ludzi, wskazując przy tym rozbieżne kierunki z uwagi na krągłość Ziemi. Chodzi o całkiem przyziemną, dręczącą sprawę, powiązaną – a jakże – z wałkowanymi ostatnio prawami autorskimi i międzynarodowymi umowami, które zostały tak sprytnie przez rząd wynegocjowane, że niczego nie zmieniają.

Swoją drogą – to dygresja – rząd dowiódł niebywałego kunsztu i nieziemskiego wręcz talentu dyplomatycznego. Nie zdarzyło się bowiem jeszcze w historii, by wynikiem trwających wiele lat rozmów, uzgodnień i konsultacji było zgodne podpisanie deklaracji, że nic nie zmieniamy.

Muzyka łagodzi obyczaje twierdzą jedni. Przez żołądek do serca twierdzą inni, choć nierzadko to ci sami. Ale muzyka może też stanowić broń, lub tylko być sposobem na postraszenie wroga. Przykładowo nasi straszyli, co oczywiste, Bogurodzicą. Tatarzy piszczałkami. Wszyscy (oglądający filmy) pamiętamy Złoto dla zuchwałych czy Czas Apokalipsy i rolę jaką odegrała muzyka w odparciu najazdu Marsjan w Marsjanie atakują, czy uspokojeniu Alberta i Maksa w „Seksmisji”.

Ale muzyka może być także wykorzystywana, obok łamania kołem, przypiekania i wyrywania paznokci, do wymuszania zeznań. Amerykanie, którzy jak wiadomo bardzo są wyczuleni na punkcie praw człowieka, praktycznie wypróbowali ten sposób w Gantanámo. Zadziałało. Więźniowie zaczęli przyznawać się do wszystkiego. Ale to nie Amerykanie odkryli, że muzyki można używać jako narzędzia tortur. Wiadomo, że już w latach 50. minionego wieku stosowali ją do prania mózgów komuniści w Chinach i Korei Północnej. Kilkanaście lat temu ujawniono, że również służby bezpieczeństwa Izraela wymuszały za jej pomocą zeznania na aresztowanych Palestyńczykach.

Z punktu widzenia śledczych tortury psychiczne mają tę zaletę, że nie pozostawiają na ciele żadnych śladów. Do więzienia mogą przyjeżdżać misje Czerwonego Krzyża albo obrońcy praw człowieka i niczego nagannego nie zauważą. Tymczasem skutki takiego dręczenia mogą być bardziej dotkliwe niż rażenia prądem czy przypalania papierosem.

Nad doborem repertuaru czuwają wojskowi psycholodzy, którzy wiedzą, jak trafiać w najczulsze miejsca podejrzanych. Fanatyczni muzułmanie na przykład uważają za grzeszne słuchanie jakiejkolwiek muzyki, a od wykonywanej przez kobiety uciekają jak od ognia. By więc dodatkowo ich upokorzyć i doprowadzić do szału, puszczano im podszyte erotyzmem piosenki Britney Spears i Christiny Aguilery.

Ale muzyka niekoniecznie musi służyć do łamania charakterów. W Kanadzie, w kilku ulubionych przez lumpów parkach i podziemnych parkingach, zaczęto nadawać z głośników muzykę poważną. Dyskretne, ale monotonne dźwięki fortepianu i skrzypiec okazały się tak skuteczne, że wielu bywalców tych miejsc wyniosło się, a liczba kradzieży i awantur spadła o jedną trzecią. Władze Hamburga w ten sam sposób próbują wypłoszyć narkomanów z okolic dworca kolejowego. Podobne eksperymenty na kilku stacjach metra prowadzi się w Londynie.

I tu dochodzimy do sedna. Czy wojsko ma wydzielony budżet na wykorzystywanie muzyki? Płaci twórcom za darmowe odtwarzanie ich dzieł więźniom?

I już zupełnie na marginesie luźna konstatacja, iż taki Bach, Beethoven, Liszt i inni wielcy urodzili się zdecydowanie za wcześnie. Albo długość ochrony dzieł jest stanowczo zbyt… krótka. Aż dziw bierze, że mimo iż ich dokonania nie są w żaden sposób chronione, to są grane, nagrywane, wydawane, sprzedawane, kupowanie i… słuchane. Prawda, że niewiarygodne i zdumiewające? A może właśnie dlatego nie ulegli dotąd zapomnieniu, że na ich twórczości nie postawiła łapy żadna „organizacja zbiorowego zarządzania prawami autorskimi”? I dlatego łatwiej znaleźć w sklepie ich działa niż dzieła Pendereckiego, Góreckiego czy Lutosławskiego?

Opracowano na podstawie artykułu z lutowego numeru magazynu „Sekrety nauki„.

Dodaj komentarz