Won mnie z tym bąblem, ja tu pracuję!

Nie tak dawno opisywałem swoje przygody z bąblem, który mi się zrobił na ręce i utrudnia życie. Udało się prywatnie i „na NFZ” zrobić wszelkie wymagane badania i zaliczyć wszystkich specjalistów. Żeby nie narazić się na zarzut, że jestem nieprecyzyjny od razu zaznaczę, że dolegliwość została zdiagnozowana jako C65. Badania więc zostały zakończone, diagnoza postawiona, a ja ze skierowaniem na zabieg przystąpiłem do szukania placówki, która ten zabieg zechce wykonać jeszcze w tym roku.

Na podstawie kilku tygodni intensywnych kontaktów ze służbą zdrowia można pokusić się o kilka refleksji. Pierwsze, co rzuca się w oczy od razu, to kompletny brak empatii. Personel jest w pracy, a pacjent mu w tej pracy przeszkadza. Nie jest człowiekiem potrzebującym pomocy, cierpiącym, godnym współczucia, lecz zawalidrogą, w ostateczności numerem statystycznym choroby. Personel jest do tego stopnia zapracowany, że nie ma czasu nawet na odbieranie telefonów. A informacja jest podawana od niechcenia i na odczepnego.

Czy można winić rząd za to, że personelowi medycznemu, się nie chce? To tak jakby mieć pretensje do sekretarza KC PZPR, że nie można zrealizować kartek na mięso czy talonu na samochód. Trzeba być głupcem żeby obarczać za to winą władzę. Obecny system zresztą to nie tylko kontraktacja świń zaadoptowana na potrzeby kontraktacji usług medycznych. To także system przedpłat doskonale znany w poprzednim ustroju. Polega na tym, że pracownik płaci składkę zdrowotną, a system gwarantuje, że w razie potrzeby, czyli choroby, zostanie wpisany na listę oczekujących i będzie mógł zrealizować świadczenie medyczne w IV kwartale roku bieżącego lub w II przyszłego.

Nie tylko system dostosowuje się do socjalistycznych zasad. Personel medyczny zaczyna jako żywo przypominać sprzedawczynię ze sklepu mięsnego, która wyraźnie znudzona i zła, że się jej przeszkadza w piciu kawy czy robieniu manicure, opryskliwie odpowiadała na pytania lub od niechcenia rzuca jakiś ochłap. Powoli ta przypadłość zaczyna dotykać także prywatne placówki. W jednej z nich, zresztą ze świętym w nazwie, na uzyskanie odpowiedzi czy wykonują operacje „na NFZ” i ewentualnie ile kosztuje taki zabieg odpłatnie kazano mi czekać ponad godzinę. Po czym dowiedziałem się, że „na NFZ” dopiero w przyszłym roku, a zabieg płatny kosztuje 5.000 zł. Notabene tak potraktowany nie skorzystałbym nawet gdybym te pięć patyków miał.

O co w tym chodzi? O to, by skłonić pacjenta, by wysupłał kilkanaście tysięcy. Jeśli dolegliwość utrudnia czy wręcz uniemożliwia pracę będzie musiał to zrobić. Aby ułatwić mu podjęcie decyzji należy wyznaczyć jak najodleglejszy termin „darmowego” zabiegu. Proste, logiczne i oczywiste. Oczywiście NFZ nie płaci tyle, ile placówka weźmie od klienta, ale to nie ma znaczenia, bo ta utrzymuje się śrubując ceny i wykonując zabiegi płatne. Kontraktacja usług medycznych służy zaś jako wabik. Ci, co zdecydują się na płatny zabieg z nawiązką zrekompensują użeranie się z urzędasami z NFZ i zaniżoną, wziętą z sufitu wycenę procedur medycznych.

Podczas wielogodzinnych oczekiwań skracałem sobie czas rozmawiając z towarzyszami niedoli. Historie opowiadane przez pacjentów, gdyby je spisać i wydać, stałyby się bestsellerem. Może nie u nas, ale na pewno na Zachodzie. Horror, przy którym wszystkie amerykańskie mogą się schować. Nikt by zresztą nie uwierzył, że to prawdziwe opowieści, że jest w środku Europy kraj, należący do Unii, w którym służba zdrowia to skrzyżowanie rzeźni z burdelem. Ten system nie tylko przestaje pomagać, leczyć, ale zaczyna generować inwalidów. Po podobno prostym zabiegu zespołu cieśni nadgarstka (G56) mężczyzna ma niesprawną dłoń. Prywatnie lekarze mówili mu co się stało, ale żaden nie zgodził się zeznawać w sądzie. Sumienie im nie pozwalało. Choć zabieg był wykonywany odpłatnie, to placówka nie poczuwała się nawet do zwrotu kosztów. Z kolei kobiecie…. Niestety, zbyt drastyczne. Mogą to czytać dzieci.

Żeby specjaliści mogli postawić diagnozę musiałem wykonać mnóstwo badań. Po pół roku, gdy nadejdzie termin zabiegu znowu będę musiał wykonać badania. Gdzie tu logika i troska o finanse? Lekarze z jednej strony są znudzeni, zblazowani, opryskliwi, a z drugiej zamiast pacjentem zajmują się papierami. Papierek, stempelek, podpis są ważniejsze od pacjenta. Przy czym komputeryzacja tej instytucji się nie ima. Owszem, są komputery, ale służą głównie do stawiania pasjansa, bo — jak w czasach minionych — wizyty odnotowywane są skrzętnie w zeszyciku w kratkę, do lekarza pani z rejestracji pędzi z kopertą, w której znajduje się dokumentacja, a lekarz starannie w rubryczkach odnotowuje zaordynowane leczenie i przepisane leki. Z kolei w szpitalu terminy odległe, mimo to zblazowany personel snuje się po korytarzach wyraźnie się nudząc. Na żadne pytanie jednak nie odpowie, tak się spieszy „do roboty”.

Opinie chorych o panu premierze i jego protegowanym, towarzyszu Arłukowiczu, nie nadają się do powtórzenia. Nikt nie wierzy, że ten rząd jest w stanie coś zmienić. Pomysły resortu zdrowia na skrócenie kolejek zostały skwitowane tak, że uszy puchły. Trudno się dziwić, skoro widać, że ten system gnije jak handel w realnym socjalizmie. Nie da się zrozumieć tego wymieszania państwowego z prywatnym. Na dodatek jeśli bez względu na to, czy się stoi, czy się leży godna płaca się należy, to po co się wysilać? Pewnie dlatego całodobowa informacja medyczna „nie znajduje się w posiadaniu” informacji gdzie są wykonywane konkretne zabiegi. Nikt nic nie wie, pacjent odbija się jak piłka od jednych drzwi do drugich i na każdym kroku daje mu się do zrozumienia, że przeszkadza.

Ministerstwo, a jakże, przygotowało nie szczędząc sił i środków stronę, na której można sprawdzić czas oczekiwania na… Do końca nie wiadomo na co. Ale tak wygląda i działa cały system.

Dodaj komentarz