Wierzę

Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa, tej epidemii. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się go bać.— Mateusz Morawiecki, premier, już w lipcu nie miał wątpliwości, że władza śpiewająco poradziła sobie z epidemią. Teraz przyszła pora na kolejny etap, więc nie lękajcie się, idźcie tłumnie do szkoły 1 września. Temu pomysłowi przyklaskują fachowcy. Owszem, powiadają, wirus jest groźny, owszem, uczniowie będą się zarażać i będą zarażać swoich rodziców, ale jeśli wiedzę podbudować wiarą, to można znaleźć uzasadnienie dla wszystkiego. Anna Boroń-Kaczmarska jest specjalistką chorób zakaźnych, więc zna się na edukacji. Jeśli chodzi o szkoły [to] tutaj nie reprezentowałabym stanowiska tak bardzo restrykcyjnego. Szkoły są potrzebne przede wszystkim uczniom. Uczniowie będąc w grupie uczą się bardzo wielu różnych zachowań i funkcjonowania w zespole rówieśniczym, już nie mówię o nauce samej. Nauka fejs to fejs, twarzą w twarz, jest na pewno bardziej efektywna niż nauka onlajnowa, gdzie można w rożny sposób sobie pomagać chociażby kolejnymi czy kolejnym komputerem. Tak, że szkoły, wierzę [sic!] w to głęboko, że będą przygotowane, bo przygotowania idą pełną parą

Ucząc się fejs to fejs uczniowie zdobędą ekstra umiejetność zakażania się wzajemnie oraz zakażania krewnych i znajomych. Zwraca na to uwagę sama specjalistka kilka zdań wcześniej: Założenia, że można iść bezpiecznie do szkoły, bo budynki nie zakażają, czy można śmiało uczestniczyć w biesiadach weselnych jest założeniem ryzykownym i zwłaszcza o tych skupiskach ludzi, czyli weselach i innych skupiskach zawodowych, religijnych, także udziale w mszach, żeśmy wielokrotnie mówili: tam, gdzie jest dużo ludzi i niestety przy takim poluzowaniu, wynika to zresztą z obowiązujących obecnie zapisów, praktycznie na terenie całej Polski ryzyko zakażenia jest bardzo duże. I właśnie dlatego, że ryzyko jest duże należy wysłać dzieci do szkoły, ponieważ niebezpieczeństwem jest kontakt z osobą bezobjawowo zakażoną, a tych bezobjawowo zakażanych jest naprawdę bardzo dużo, czyli ponad 40%, a niektórzy autorzy mówią, że nawet ponad 80% populacji przebyło lub przebywa bezobjawowe zakażenie SARS COV2. Wszystko jasne i logiczne. Jeśli młodzież przechodzi zakażenie bezobjawowo, to nie można rzucać jej kłód pod nogi i utrudniać nabywania odporności. Zwłaszcza, że korzyści są dubeltowe. Po pierwsze wzrośnie odsetek odpornych. Po drugie system emerytalny nareszcie się zepnie i będzie można przeznaczyć więcej pieniędzy na budowę lotnisk i przekopów, zakup samolotów w Ameryce i inne ważne inwestycje.

Pani Annie Boroń-Kaczmarskiej wtóruje dolnośląski konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych prof. Krzysztof Simon. Zaraza zarazą, ale jeślie ludzi muszą pójść do pracy, no to te dzieci musi ktoś się zająć, czyli szkoła. W tej szkole te dzieci, bezobjawowe, one się będą zakażały oczywiście, ale zwykle przechodzą to subklinicznie, no w ogóle o tym nie wiemy, one mogą tylko przenieść na rodziców swoich starszych czy na nauczycieli. Tu jest pewien problem, właściwie trudny do rozwiązania, ale dzieci muszą iść do szkoły, bo oszaleją w domu siedząc z rodzicami, a rodzice nie pójdą do pracy, nie będzie pieniędzy na nic.

W kabarecie Tey śp. Bogdan Smoleń opowiadał, że są na świecie takie kraje, w których ziemniaki sadzi się rano, a wykopuje tej samej nocy. No a gdzie wegetacja? — dziwił się Laskowik. No a żyć trzeba — sentencjonalnie wyjaśnił Smoleń. Specjaliści wychodzą z tego samego założenia — niech się w szkołach zarażają, bo jak nie tam, to gdzie? Poza tym jak nie pójdą do szkoły, to rodzice nie pójdą do pracy, nie będzie pieniędzy, gospodarka stanie i będzie Sodoma oraz Gomora i 110 miliardów deficytu. Niestety, nie można uzyskać odpowiedzi na pytanie co się stanie gdy dziecko zakazi ojca i matkę, ojciec zakazi kolegów z pracy, oni swoich krewnych i znajomych, z kolei matka zakazi babcię i dziadka, szerokie grono koleżanek, fryzjerkę i manikiurzystkę? Co wtedy? Poza tym dotychczasowa praktyka była taka, że łykało się prochy i chodziło do pracy dopóki w ogóle było się w stanie chodzić. Dopiero potem szło się na zwolnienie. Dlaczego z koronawirusem, którego jak wiadomo nie trzeba się już bać, miałoby być inaczej? Zwłaszcza że zgłaszając się do lekarza można napytać sobie niezłej biedy, ponieważ telefonicznie można mając covida dostać zalecenie leżenia w łóżku, picia herbaty z cytryną, łykania aspiryny. Z kolei zwykła grypa może doprowadzić do uziemienia całej rodziny, a  czasami i firmy.

Zdawać by się mogło, że jeśli epidemia nie ustępuje, zakażeń jest coraz więcej, to należy wprowadzić najbardziej podstawowe restrykcje, jak maseczki, dezynfekcję, odstępy i bezwzględnie ich przestrzegać. Oprócz tego zadbać o rzeczy oczywiste, jak ograniczenie do minimum lub całkowite wyeliminowanie konieczności dotykania chociażby przycisków otwierających drzwi w pojazdach komunikacji miejskiej czy przełączających światła na skrzyżowaniu. Także spokojnie obyć się można bez większości automatów do wydawania napojów, biletów czy kondomów. Poluzowanie mogłoby nastąpić dopiero po spadku liczby zakażeń utrzymującym się dłuższy czas. Władza uznała jednak, że należy postępować odwrotnie, czyli robimy jak najmniej lub nic zgoła i czekamy. Te tereny, na których liczba zakażeń znacząco wzrośnie, pokolorujemy na żółto i czerwono i po kłopocie. Nawet obostrzeń w przemieszczaniu się nie wprowadzimy, bo po co?

Trudno oprzeć się wrażeniu, że zarówno rząd jak i specjaliści obrali kurs ku przepaści, uznali, że najlepiej będzie pozwolić działać naturze, niech Darwin z Wallacem. zdecydują kto przeżyje.

 

PS.
Zamiast jasnych, zrozumiałych, spójnych wytycznych ministerstwo edukacji proponuje program szpiegowski.

 

Dodaj komentarz