Uwypuklić wartość bycia

Opisane wczoraj wynurzenia Marka Abramowicza, który jest astrofizykiem, nie były jedyne. Marcin Matczak, który jest specjalistą od teorii i filozofii prawa oraz profesorrm na Wydziale Prawa i Administracji UW także postanowił podzielić się z prenumeratorami Wyborczej swoimi przemyśleniami w — jak to sam określił — eseju, któremu nadano tytuł »Marcin Matczak: Chrześcijańskie symbole tych Świąt nie są łatwe i przyjemne«. Matczakowi nie podoba się, że katolicy świętują tak, jak chcą, jak im wygodnie, bo to ich zbliża do ateistów.

Oczywiście Matczak sam tego nie wymyślił. Najpierw udał się na portal „Living on my own” (ale linku nie podał, obawiam się, że nie o to mu chodziło) z którego dowiedział się, że teraz obchodzi się święta

1. Na swój sposób, tworząc i kultywując unikalną rodzinną tradycję;
2. Względnie tradycyjnie, zapożyczając formę z tradycji chrześcijańskiej, ale bez treści, tj. posiłkując się elementami wizualnymi, dźwiękowymi, kulinarnymi itd., jednak bez odczytywania Biblii, modlenia się i odwoływania do sfery sakralnej;
3. Wspólnie z wierzącą rodziną, której chcą towarzyszyć. Podobnie uczestniczą w chrzcinach, komuniach, ślubach czy pogrzebach, po prostu nie modlą się wraz z innymi”.

Trzeci sposób ewidentnie dotyczy zapracowanych, którzy wykorzystują wigilię i dwa świąteczne dni by od razu załatwić hurtem wszelkie zaległości — pomodlić się, odwalić zaległy chrzest, komunię, ślub i pogrzeb, bo w innych terminach po prostu nie mają czasu. Dzięki Bogu Matczak nie ma nic do ateistów.

Nie mam nic do ateistów. Problem w tym, że tak, jak powyżej opisano, wyglądają współcześnie Święta coraz większej liczby katolików. Oni też zdają się zapożyczać formę z tradycji chrześcijańskiej, ale bez treści. Święta bez rzeczywistego świętowania to więc problem o wiele szerszy. I tu czas na główny element drażniący: ateistyczne święta to samooszukiwanie się człowieka zagubionego w sekularnym do cna świecie. To nędzna proteza prawdziwego świętowania, które prawdopodobnie nie jest już możliwe. A uczy nas tego nie papież Franciszek, ale guru wyzwolonych, postępowych lewicowych umysłów Byung-Chul Han, którego eseje wydaje w Polsce Krytyka Polityczna. Widać to jednak dopiero wtedy, gdy tego urodzonego w Korei, niemieckiego filozofa, słusznie nazywanego nową gwiazdą światowej humanistyki, doczyta się do końca.

Z reguły tak jest, że jak się czegoś nie do czyta do końca, to się nie wie, jak się to coś kończy i czy kończy się dobrze. Na przykład ktoś, kto nie przeczytał do końca „Pana Wołodyjowskiego” Henryka Sienkiewicza nie wie, czy tytułowy bohater na końcu ginie czy się rozwodzi. Na szczęście Matczak przeczytał Hana od deski do deski. Daje temu wyraz pytając:

czyż święto nie jest doskonałą okazją do przerwy, odpoczynku, naładowania baterii?

Han twierdzi, że nie, więc Matczak także nie ma wątpliwości.

Otóż nie, bo człowiek według Hana nie jest akumulatorem. I tu właśnie niemiecki filozof zaczyna myśli postępowej robić problemy. Pisze, że święto nie jest po prostu przerwą od pracy. Gdyby tak było, byłoby jej dalszym ciągiem – planowym elementem procesu, który ostatecznie ma zwiększyć produktywność. Wszak człowiek wypoczęty będzie pracował jeszcze wydajniej. A nie o to w świętowaniu chodzi.

Tu pogubił się Matczak jakby co nieco, zszedł na manowce i nieco zamataczył, albowiem okazuje się, że jednak

Święto jest wspólnotowym doświadczeniem religijnym, mówi Han. Stąd się wzięło i taki jest jego głęboki sens, który oczywiście współcześnie się zatraca.

Najgorsze w „eseju: profesora jest to, że jest przydługawy i piekielnie, choć ze względu na okoliczności raczej należałoby powiedzieć nieziemsko, nudny. Być może dlatego trudno się skupić i wyłapać jakąś głębszą myśl. Choć nie da się wykluczyć, że jej tam po prostu nie ma. No bo chyba nie chodzi Matczakowi o to, że świętować należy upodabniając pokój do chlewu, na środku którego zamiast stołu przykrytego śnieżnobiałym obrusem winien stać żłób?

Symbolika żłobu jest także mało przyjemna. Betlejemska grota, którą zwykliśmy przedstawiać artystycznie jak coś w rodzaju luksusowego namiotu z sziszą, znanego z wakacji all-inclusive w Hurghadzie, była zapewne bardziej podobna do chlewu.

Bo

my kontemplujemy chętniej sałatkę warzywną w majonezie niż żłób.

W istocie „esej” Matczaka to omówienie i swego rodzaju konfrontacja z tezami Byung-Chul Hana. Lektura nie pozostawia wątpliwości — wzięli profesora z zaskoczenia, kazali coś napisać, to… dał z siebie wszystko co znalazł w oficynie Krytyki Politycznej i w sieci. Zapewne dlatego konkluzja nie napawa optymizmem — wszyscy  jesteśmy w tragicznym położeniu, a katolicy świętujący po ateistycznemu mają najgorzej. Han uświadomił to Matczakowi, a Matczak nam.

Zatopieni w konsumpcji, bez szans na pełną uważności kontemplację (niby czego?), skazani na pornografię autoprezentacji, bez rytuałów i prawdziwego świętowania pozostaniemy ludźmi komunikującymi się z samym sobą w mediach społecznościowych, które są jak studnie: odbija się w nich echo naszego własnego głosu. I tak powoli będziemy się przekształcać w społeczeństwo TikToka – ludzi z własnymi, wyizolowanymi kanałami prezentowania się światu, w ramach których będziemy nieudolnie ruszać ustami do tekstów, które w danej chwili są najbardziej popularne. Bez wspólnoty, bez głębi myślenia, bez tajemnicy, bez ciszy, bez sacrum. Biedne, wypalone maszyny do pracowania w dni robocze i do konsumowania w Święta.

Co w tej sytuacji począć? Nic, tylko siąść, barszcz z uszkami zagryźć karpiem, podzielić się opłatkiem, wtroić sałatkę, szarlotkę i makowca, napić się wina i zadać hamletowskie pytanie w języku Dostojewskiego, Stalina i Putina: ну и что нам тепер делать? I żywić nadzieję, że prof. Matczak jest lepszym prawnikiem niż „eseistą”.

Dodaj komentarz