Trzeba z żywymi naprzód iść…

Patriota to według słownika języka polskiego «człowiek kochający swoją ojczyznę, gotów do poświęceń dla niej». Dotąd wszystko jasne. Odtąd jednak następuje rozdwojenie jaźni, albowiem ojczyzna to «kraj, w którym się ktoś urodził, którego jest obywatelem lub z którym jest związany więzią narodową». Ojczyzna to więc albo terytorium, albo wspólny język.

Czy można kochać obszar lądowy ograniczony granicami? Poświęcać się dlań? A ludzi? Tylko dlatego, że posługują się tym samym językiem? W ogóle co znaczy poświęcać się dla ojczyzny dziś, w epoce globalizacji, gdy tekst napisany na jednym biegunie dostępny jest natychmiast na drugim? Gdy nieznajomość angielskiego, który powoli staje się językiem światowym ogranicza i wyklucza z międzynarodowej społeczności? Jaki sens ma patriotyzm „terytorialny” czy „narodowościowy”, skoro wiele zjawisk, jak choćby ocieplenie klimatu, dotyczy całej ludzkości? Gdy konflikt w jednym regionie odbija się na innych? Czy patriotą jest ten, kto rzucił się ze scyzorykiem na czołg i zginął, czy ten, kto uciekł, przeżył i upomniał się o swoje, gdy się wzmocnił i uzbroił?

Każdy człowiek jest dumny z osiągnięć. Własnych, rodziny, osiedla, miasta, społeczności, z którą jest emocjonalnie związany. Do polskiej drużyny wszyscy mają pretensje, że przegrała i cieszą się, gdy wygrała. „Znowu przerżnęli! Patałachy, grać nie umieją!” – można usłyszeć. Bo z przegranymi nikt nie lubi się utożsamiać. Ale gdy wygrali, to my wygraliśmy, Polska wygrała. Już nie oni. My! Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie ojca cieszącego się z klęski syna? Rodzinę świętującą kolejną rocznicę zgwałcenia córki przez zwyrodnialców? A obchodzenie właśnie czegoś takiego tyle, że na skalę krajową, uznajemy za coś jak najbardziej naturalnego.

Czego uczy celebrowanie klęsk i pogromów? Z czego mamy być dumni? Pierwszego sierpnia kilkadziesiąt lat temu wybuchło powstanie. I co z tego? Nie pierwsze i nie ostatnie. Czy każdy wybuch należy czcić, ale z największą pompą i zadęciem ten, który pociągnął więcej ofiar niż wybuch bomby atomowej? To powstanie to narodowa tragedia. Powinniśmy z niego wyciągnąć lekcję, że nie wolno rzucać się z motyką na Słońce. Że najważniejszy jest skutek, wynik, a nie sam zryw. Zryw, którego zadaniem było „pokazanie światu, że Polacy walczą”. No i pokazali. A świat nie mógł wyjść ze zdumienia przez 45 lat.

A przecież pokazaliśmy także światu, że potrafimy nie tylko mężnie i bez sensu ginąć, ale także zwyciężać, bez rozlewu krwi stawiać na swoim. Jednakże ci, którzy zawłaszczają każdy przejaw aktywności, zawłaszczyli i tę strefę. Zagłuszają uczucie dumy, radości z odniesionych zwycięstw i głośno domagają się celebrowania klęsk i pogromów. Po co? Bo narodem, który nie jest z siebie dumny, który stale jęczy i narzeka, któremu wmawia się, że nic nie potrafi, nigdy niczego nie osiągnie, łatwiej powodować. Do boga gdy trwoga, a nie gdy pokój, spokój i dostatek. Więc trzeba bić na trwogę, straszyć wyimaginowanymi wrogami, osiągnięcia nazywać klęskami. Jak długo jeszcze mamy się zadręczać, skoro tak wiele osiągnęliśmy? Jak długo mamy klęczeć zamiast tańczyć, z pokorą wspominać niepowodzenia, zamiast z dumą obnosić się z osiągnięciami?

Skończenie z martyrologią i umartwianiem się postulował już Adam Asnyk:

Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe,
A nie w uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę.

Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą:
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą!

Dodaj komentarz