Sto lat, sto lat…

Na początku było pięćdziesiąt lat. Potem była wojna, a po wojnie była PRL, czyli było bardzo źle, ponieważ było tylko 20 lat. Gdy PRL odzyskał niepodległość i przestał być PRLem dodano pięć lat dochodząc do 25. Ot tak, po prostu. Niedługo potem okazało się, że to za mało i okres podwojono. Oczywiście o żadnym okresie przejściowym, o niedziałaniu prawa wstecz nie było mowy, więc to co przed wprowadzeniem nowelizacji było już w domenie publicznej z dniem wejścia ustawy w życie znowu było chronione, a kopiowanie wzbronione. Lecz i pięćdziesiąt lat od śmierci twórcy to mgnienie oka, więc okres ochronny wydłużono o kolejne dwadzieścia lat. Zaś kilka lat temu Unia zaproponowała kompromis — 95 lat. Czemu nie sto? Na tym polegał kompromis.

Dlaczego tylko jedna branża doczekała się takich profitów i gwarancji zysków przez pięć pokoleń (prawa do piosnek Beatlesów wygasną gdy dzisiejsze niemowlaki przejdą na emeryturę)? Dlaczego politycy niejako wyjmują niektóre rodzaje działalności człowieka spod działania prawa i… czasu? Warto zdawać sobie sprawę, że ochrona patentowa wynalazku trwa tylko dwadzieścia lat. I to wcale nie od śmierci wynalazcy.

Swego czasu nasza europosłanka, Lidia Geringer de Oedenberg cieszyła się jak dziecko, że nareszcie ktoś się zainteresował losem osieroconych utworów. Osierocone utwory, to takie, na których nikt dotąd nie położył łapy, więc sobie niszczeją w zapomnieniu. Radość europosłanki wynikała stąd, że Unia postanowiła wyjść „z więzienia praw autorskich” — jak to celnie ujęła — nie po prostu drzwiami, skracając okres ochronny do rozsądnego maksimum, ale tak jak się wychodzi z więzienia mając zasądzone dożywocie — poprzez podkop. Pani €posłanka widzi w tym „łagodzenie” (sic!), praw autorskich. Nie zdradza jednak na czym ta łagodność polega: Moim zdaniem to świetny przykład, że łagodzenie, a nie zaostrzenie praw autorskich może być korzystne dla wszystkich stron. A zwłaszcza tych, które będą za to płacić.

Swego czasu przemysł rozrywkowy, bo on jako jeden z nielicznych korzysta z tego absurdalnego prawa, postanowił „walczyć” z piractwem, jak nazwał pobieranie z Internetu, za pomocą zabezpieczeń. Zabezpieczał (i zabezpiecza nadal) swoje wyroby przed — jak to nazywa — nieautoryzowanym kopiowaniem. Gdy Wschodnia Europa zrzucała jarzmo, gdy cieszyła się z otwarcia na świat, koncerny w majestacie prawa, przez prawo wspierane, wprowadzały podział świata na regiony. Oraz zabezpieczały płyty ostrzegając, że „Playback problems may be encountered on some equipment” (na niektórych odtwarzaczach mogą wystąpić problemy z odtwarzaniem). Żadna rządowa agenda, żadna Federacja Konsumentów nie zająknęła się o jakichś prawach konsumentów, o obowiązku oferowania do sprzedaży wyrobów pełnowartościowych. Dopiero francuska Federacja Konsumentów, a potem sąd ujął się za kupującymi. I ujęli się sami kupujący przestając kupować zabezpieczone przed odtwarzaniem płyty.

Mimo obłożenia podatkiem na rzecz twórców praktycznie wszystkich rodzajów nośników i urządzeń — od papieru (z wyjątkiem toaletowego), poprzez odtwarzacze, drukarki i kserokopiarki, na pendriveach kończąc, nadal płyty są zabezpieczane (choć zabezpieczonych płyt audio już się praktycznie nie spotyka) i nadal świat jest podzielony na regiony.

copyprotection

Dzisiejsze doznania fana, który kolekcjonował płyty muszą być fascynujące. Kupił kiedyś płytę swojego ulubionego wykonawcy, dziś po nią sięga i zastanawia się skąd wziąć komputer wyposażony w Windows 95 oraz 64 MB RAM żeby ją odtworzyć. Bo odtwarzacz stacjonarny należy do serii tych, które encountered playback problems, a komputer wyposażono w Windows 7, jeśli nawet nie 8. I nie mogąc odtworzyć płyty za którą sporo zapłacił, nie może oprzeć się wrażeniu, że otaczanie taką troską niektórych branż nie może być bezinteresowne. Z kolei taka opłacona troska ma swoją nazwę — korupcja.

Kres radosnej twórczości europejskich i amerykańskich prawodawców mogą położyć prawodawcy chińscy. Otóż — jak pisze portal Webhosting.pl — na stronie urzędu 国家版权局, (ang. National Copyright Administration, NCA) odpowiedzialnego za ochronę praw autorskich w Chińskiej Republice Ludowej, pojawiły się propozycje nowelizacji ustawy o prawie autorskim. Zgodnie z nimi ktoś, kto chciałby nagrać utwór muzyczny nie musiałby nikogo pytać o zgodę, jeśli od opublikowania utworu minęły trzy miesiące. Zaś osoby fizyczne lub prawne, które chciałyby korzystać z chronionych prawem autorskim treści musiałyby skontaktować się z państwowym urzędem, wskazać autora treści i źródło, a następnie uiścić odpowiednią opłatę dla państwowej organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, która przekaże następnie zgromadzone środki twórcom.

Można dyskutować, czy trzy miesiące to za mało, czy w sam raz. Niemniej jednak chronienie przez pięć pokoleń nawet dokonań Madonny, Dody, dzieł Stalina czy Hitlera, to jednak gruba przesada. Zwłaszcza, że to chore prawo powoduje bezpowrotny przepadek nieznanej liczby dzieł wybitnych, lecz osieroconych, które niszczeją sobie gdzieś w archiwach.

Dodaj komentarz