Rafał Trzaskowski zastąpił Małgorzatę Kidawę-Błońską na stanowisku kandydata na prezydenta. Jednak na tle Andrzeja Dudy wypada blado, ponieważ nie spełnia oczekiwań. Porównanie z Andrzejem Dudą wypada miażdżąco.
Weźmy chociażby osoby, z którymi nowy prezydent mógłby dogadać się samodzielnie, bez potrzeby posiłkowania się tłumaczem. O Trumpie i Johnsonie nawet wspominać nie warto, bo to rzecz oczywista — angielski ma w małym paluszku. Duda też ma, acz na poziomie nieosiągalnym dla Trzaskowskiego. Na przykład: Because, because this is, this is really the problem of of of this is of of current mnmmn current days and and and and also especially and and and… so on. Punkt dla Dudy.
I tu rodzi się pytanie po co nam prezydent, który w obcych językach mówi im co mają robić? Trzaskowski mógłby dogadać się poza wszelką kontrolą z prezydentem Białorusi, Ukrainy, Rosji oraz Stanów — Kazachstanu i Uzbekistanu po rosyjsku. A to dopiero wierzchołek góry lodowej, ponieważ po francusku mógłby paktować z prezydentem Francji, po włosku z prezydentem Włoch, a z prezydentami Hiszpanii, Meksyku, Kolumbii, Argentyny, Peru, Wenezueli, Paragwaju, Urugwaju, Panamy, Ekwadoru, a także Gwinei Równikowej po hiszpańsku. Czyli znowu punkt dla Dudy. Prezydent swobodnie posługujący się kilkoma językami przyniósłby nam tylko wstyd. Marnym pocieszeniem jest, że z Merkel nie dogadałby się po niemiecku, bo niemieckiego (jeszcze) nie zna. Polsce w ogóle niepotrzebny jest prezydent oczytany, kompetentny, elokwentny, samodzielny. Poza tym od wieków władza była narzucana z zewnątrz, a teraz, przynajmniej oficjalnie, nikt się nie kwapi. Gdy więc nadarzyła się okazja, należało Polkom i Polakom okupanta narzucić swojego.
Od czasu I wojny światowej w Polsce w miarę regularnie przeprowadzano wybory. Okupacja zaburzyła tę regularność. Po odzyskaniu niepodległości można kwestionować uczciwość i rzetelność samego aktu, ale już nie regularności. I oto nagle, trzy czwarte wieku po zakończeniu okupacji hitlerowskiej, 30 lat po zrzuceniu radzieckiego jarzma, wybory znowu nie odbyły się. Tym razem w rolę okupanta wcielił się koronawirus. Niestety, tylko teoretycznie, bo on nie miał nic przeciwko wyborom. Polskie władze postanowiły wykorzystać zarazę w charakterze listka figowego dla wprowadzanych z dnia na dzień zmian w ordynacji wyborczej. Jednocześnie przekonywały, że bez względu na wszystko wybory muszą się odbyć, bo inaczej zapanuje chaos i anarchia. Koniec końców wybory nie odbyły się, a mimo to o anarchii można mówić jedynie w odniesieniu do Sądu Najwyższego.
Podpisana przez prezydenta ustawa zmieniająca ordynację wyborczą jeszcze nie zdążyła wejść w życie, a już została zastąpiona nową, lepszą. I w tym momencie, gdy wszystko szło jak z płatka, kandydatka Małgorzata Kidawa Błońska po raz kolejny z udziału w wyborach zrezygnowała, tym razem już definitywnie. To sprawiło, że 30 milionów kart do głosowania straciło aktualność. Odpowiedzialność opozycji za to gigantyczne marnotrawstwo jest bezsporna.
Gdy już było wiadomo, że Kidawa-Błońska zrezygnowała, a nie było wiadomo kto zajmie jej miejsce, p. Hanna Gronkiewicz-Walc postanowiła podzielić się ze słuchaczami swoimi przypuszczeniami, co skwapliwie odnotowała telewizja publiczna. Mi się wydaje, że już od rana mają na obu kandydatów na wszelki wypadek po 10 tys. podpisów. Tak strzelam, bo nikt mi nie powiedział — strzeliła p. Gronkiewicz-Walc. Nieco później TVP „dotarła” do maila, w którym Grażyna Orzechowska-Mikulska, zastępca burmistrza dzielnicy Wola, zachęca do zbierania podpisów „do rejestracji komitetu, a potem 10 tys. do rejestracji kandydata”. Jak podkreśla TVP w przeciwieństwie do druku 30 milionów kart bez podstawy prawnej
Zbieranie podpisów w tym momencie jest niezgodne z prawem, ponieważ nie zostały jeszcze rozpisane wybory.
Rozpisane wybory nie odbyły się. Nierozpisane odbędą się, lecz nie wiadomo kiedy i nie wiadomo na jakich zasadach. Wiadomo, że będą bezpieczne, a już rozpoczęta procedura zbierania podpisów dowodzi, że będą także uczciwe. Czegóż chcieć więcej?