Prawnie usankcjonowane bezprawie

Wyobraźmy sobie, że pan Stanisław Nasadowy postanowił założyć firmę. Wynajął lokal, zakupił maszyny i dał ogłoszenie, że zatrudni pracowników. Najpierw zatrudnił ich „normalnie”, czyli na umowę o pracę. Ale potem przyszło mu do głowy, że przecież może zaoszczędzić zatrudniając na czarno i mało płacąc. Z początku wszystko szło dobrze, a przynajmniej tak wyglądało. Pracownicy traktowani po macoszemu nie czuli się związani z firmą, więc nie przykładali się zbytnio do roboty. Szybko też spostrzegli, że zarząd nie zna się na tym co robią, więc zaczęli oszukiwać. Rotacja personelu była ogromna, pracownik zanim się czegokolwiek nauczył, wdrożył, już wylatywał albo sam odchodził. Firma szybko popadła w tarapaty.

W tym przykładzie nie chodzi o firmę, ale o ludzi. Jeśli nie czują żadnych więzi nie przykładają się, nic ich nie obchodzi. Teraz zwiększmy skalę. Mamy państwo, które dzieli obywateli na dwie kategorie — mających dojścia, a więc stojących ponad prawem i „zwykłych”. Ci drudzy traktowani są z całą surowością i bez pobłażliwości. Gdy na niskie standardy prawne zwraca uwagę bloger, można nad tym przejść do porządku dziennego. Gdy potwierdza to spostrzeżenie i podaje przykłady poważny tygodnik sprawa staje się poważna. A przykłady są naprawdę drastyczne.

Kilka lat temu pan Artur, biznesmen, chciał dokonać zakupu w jednej z firm. Wpłacił zadatek, ale do transakcji nie doszło, więc pieniądze zostały zwrócone. Po jakimś czasie tamta firma upadła, wszedł syndyk i złożył w Sądzie Okręgowym w Warszawie pozew, twierdząc, że było to wyprowadzenie pieniędzy. Zapadł wyrok zaoczny, nakazujący zwrócić syndykowi zaskarżoną sumę plus 50.000. zł opłaty wymaganej, by sąd przyjął pozew syndyka (z tych kosztów syndyk wcześniej został zwolniony).

Panu Arturowi udało się „przywrócić termin” (wydany zaocznie wyrok uprawomocnił się) i w sierpniu 2012 r. sąd uchylił wcześniejszy wyrok zaoczny w całości i oddalił powództwo syndyka, twierdząc, że jego oskarżenia były bezpodstawne, a i roszczenia, z którymi występował, już w momencie składania pozwu przedawnione. Równe dwa lata później zablokowano mu konto nakazem zapłaty 50.000 zł plus odsetki. Napisał do prezes sądu, by po prostu cofnęła sprzeczny z prawem – a wciąż nieuchylony – wniosek egzekucyjny. Żadnej reakcji. Zaczął więc słać listy do sędziów – członków Kolegium Sądu Okręgowego w Warszawie, do zwierzchnika, czyli prezesa Sądu Apelacyjnego, do ministra sprawiedliwości, o sytuacji, w jakiej się znalazł. Nikt nie reagował. W geście desperacji złożył pozew „o pozbawienie wykonalności tytułu wykonawczego” przeciwko prezes sądu. Ku jego zaskoczeniu pani prezes wniosła o jego oddalenie. Napisała: „Fakt, że wyrok zaoczny został uchylony, nie oznacza automatycznego uchylenia prawomocnego wyroku nakazowego”. Sprawa jest „w toku”. Pierwsza rozprawa jest wyznaczona na 23 kwietnia 2015 r. Podatnik stawia!

I tu dochodzimy do sedna problemu, który tak tłumaczy adwokat Józef Forystek z kancelarii Forystek i Partnerzy, mającej doświadczenia w sporach sądowych z państwem o odszkodowania: Nasze przepisy odnoszące się do naprawiania szkód poczynionych przez orzeczenia sądów zostały napisane nie dla obywateli, ale dla sędziów i mają przede wszystkim chronić pewność orzekania sądowego, a nie naprawiać wyrządzone wyrokami szkody. Problemem jest nawet uzyskanie orzeczenia stwierdzającego niezgodność sądowego wyroku z prawem, tzw. prejudykatu. Bez niego nie można starać się o odszkodowanie. Podczas gdy w innych krajach europejskich, jak w Hiszpanii czy Niemczech, orzeczeń stwierdzających niezgodność sądowych wyroków z prawem jest nawet po kilkaset rocznie, to u nas jest ich raptem kilka. Pięć, może sześć w roku – mówi Forystek.

Orzeczeń nie ma, bo „interes państwa” obrósł w liczne obostrzenia wpisane do kodeksów. Choć art. 77 konstytucji mówi, że Każdy ma prawo do wynagrodzenia szkody, jaka została mu wyrządzona przez niezgodne z prawem działanie organu władzy publicznej, to bez rozgłosu przez lata małymi krokami utrudniano uzyskanie wyroku. Na przykład wpisując do kodeksów, że prawo do skargi przysługuje tylko przez dwa lata po uprawomocnieniu się wyroku, który chce się zaskarżyć; że droga prawna musi być całkowicie wyczerpana; że skarga nie może dotyczyć ustaleń faktycznych ani oceny dowodów; że trzeba podać, jaki przepis złamano. Już ten ostatni wymóg wystarczył do odrzucenia żądania odszkodowania aresztanta, który nie zdążył spotkać się z umierającą matką, gdy ta w krytycznym stanie trafiła na OIOM. Bo najpierw był długi majowy weekend, a po nim sędzia wyznaczył rozprawę dopiero na 19 maja. Kobieta zmarła, nie widząc syna. Sąd w tej sprawie nie poczuwał się do winy, bo „żadne przepisy nie określają terminów, w jakich taki wniosek miałby być rozpoznany”. Terminy — na co warto zwrócić uwagę — obowiązują głównie świadków.

Kto chce więcej przykładów może zapoznać się z całym artykułem z Polityki. Obowiązkowa acz szokująca lektura. Sytuację można zdefiniować jako prawnie usankcjonowane bezprawie. W tym miejscu dochodzimy do wyjaśnienia analogii z hipotetyczną firmą opisaną na początku. Otóż chodzi o to, że dyletanta, nieuka, ciemniaka, durnia bardzo łatwo wystrychnąć na dudka. Jeśli z takich ludzi składa się ciało ustawodawcze kraju, a ci, którzy się na (s)prawie znają, z jakichś przyczyn siedzą cicho, to sprytni lobbiści są w stanie przemycić każde korzystne dla siebie zapisy.

Należy sobie uświadomić wreszcie, że Polska nie jest od dawna demokratycznym państwem prawa. Demokracja to ustrój, w którym władzę sprawuje społeczeństwo poprzez swych przedstawicieli. Tak jak umieszczeni na listach wyborczych przez kierownictwo PZPR kandydaci na posłów reprezentowali wyłącznie Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, tak umieszczeni przez liderów partyjnych na listach wyborczych specjalnie wyselekcjonowani członkowie poszczególnych partii reprezentują tylko ich interesy i czasami swoje. To tłumaczy niezgodne z konstytucją ustawy, na których bogacą się zainteresowani. Zanim wadliwe prawo zostanie skorygowane ci, którzy na nim mieli skorzystać zdążą się obłowić.

Artykuł w tygodniku nie napawa optymizmem. Kończy się bowiem na sądach, które postawiły się ponad prawem i poza wszelką kontrolą. Oto sędzia wymierzał kary, jak określił później sąd, „nieznane ustawie”. Do sądu sprawę skierował rzecznik dyscyplinarny Krajowej Izby Sądowniczej, ale Sąd Najwyższy umorzył postępowanie wobec kreatywnego sędziego, bo „nie spowodowało to niekorzystnych i nieodwracalnych skutków dla stron”. Nie spowodowało, bo podsądni wybronili się w kolejnej instancji. Sąd Najwyższy tłumaczył, że przecież „wiele błędów orzeczniczych korygowanych jest dopiero w wyniku rozpoznania kasacji i nie spotykają się one nawet z reakcją w drodze tzw. wytyku, nie mówiąc już o postępowaniach dyscyplinarnych”. I tyle. Już nawet nie kryją się z tym, że tworzą wzajemnie chroniącą się bezkarną sitwę.

W Polsce na wymiar sprawiedliwości nie można liczyć, na organa państwa także. Każdy w każdej chwili może zostać w majestacie prawa ograbiony i nawet poskarżyć się nie ma komu. Jeśli społeczeństwo nie obudzi się i nie zmieni trybu wyłaniania kandydatów na posłów, możemy szybko zacząć tęsknić za czasami stalinowskimi….

Dodaj komentarz