Wszyscy byli przekonani, że kandydatem Koalicji Obywatelskiej w wyborach prezydenckich będzie Rafał Trzaskowski. Jeszcze w grudniu, podobnie jak 10 lat temu, w lipcu 2014 roku, Donald Tusk zapewniał: — Odpowiadając na każde ze 150 pytań w tej kwestii, od wczesnej zimy lub nawet jesieni zeszłego roku: nie zamierzam kandydować na prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Miesiąc później oznajmił: — Nie zamierzałem startować w wyścigu do fotela prezydenta, ale sytuacja zmaniła się diametralnie. Jak wiecie na wschodzie trwa pełnoskalowa wojna, a w Stanach Zjednoczonych rozstrzygnęły się wybory prezydenckie. To sprawiło, że nie mogę stać z boku i przyglądać się bezczynnie.
Kilka miesięcy później Donald Tusk wygrał wybory i został prezydentem. Kolejnych kilka miesięcy później ułaskawił skazanego polityka PiS-u, przez którego skarb państwa stracił kilka miliardów złotych. Gdy przez cały kraj przetoczyła się fala krytyki na konferencji prasowej wyjaśnił, że to był błąd. — Teraz należy się państwu wyjaśnienie w sprawie, która zbulwersowała przede wszystkim środowisko niezależnych prawników, tych wszystkich którzy angażowali się w walkę o praworządność w Polsce, o przywrócenie elementarnego poczucia praworządności — powiedział. — Nie będę owijał w bawełnę, chcę bardzo wyraźnie powiedzieć, nastąpił błąd. Jak państwo pewnie się orientujecie zadaniem prezydenta jest podpisywanie także setek dokumentów, czasami kilkadziesiąt dziennie i one się dzielą na dokumenty takie bardziej techniczne i bardziej merytoryczne. Urzędnik odpowiedzialny za przygotowanie do podpisywania nie dostrzegł polityczności dokumentu, który stanowił o ułaskawieniu malwersanta. I doszło do sytuacji, do której nie powinno dojść. Błąd popełnił współpracownik, który jest najlepszym urzędnikiem jakiego znam i zasługuje na premię.
Jest 17 sierpnia. Sytuacja polityczna jest określona. Za półtora tygodnia Państwowa Komisja Wyborcza ma zdecydować w sprawie sprawozdania finansowego PiS-u. Jeśli je odrzuci, to odwołanie będzie rozpatrywać składająca się z neosędziów Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Mimo, że przedstawiciele Koalicji paździerzowej z samym Donaldem Tuskiem przy każdej okazji powtarzają, że ta izba jest nielegalna i jest nieuznawana przez europejskie instytucje, to jest utrzymywana, a jej pracownikom wypłacane są pobory. Trudno nie zapytać jak można z jednej strony deklarować wolę przywracania prawa i praworządności, a z drugiej tolerować nielegalną instytucję? Czy to będzie powszechna praktyka? W ten sposób będzie się teraz finansowało pisowskich nominatów?
Niebywale trudno uwierzyć, że legitymizacja neosędziego przez Tuska to faktycznie błąd. Tym trudniej, że premier słynie z tego, że — oględnie mówiąc — nie ma żadnych oporów przed mijaniem się z prawdą. Opinia publiczna ma uwierzyć, że dostał na biurko papier z ogromną pieczątką i podpisem Dudy i nie sprawdził co to jest, czego dotyczy? Nie zauważył pieczątki? Nikt mu nie powiedział „to pismo przyszło od Dudy”? A jakby to był podpisany przez prezydenta wniosek in blanco o dymisję rządu? Za nieobecność na głosowaniu z powodu zaplanowanej dużo wcześniej podróży służbowej wiceminister stracił stanowisko. Urzędnika, który dopuścił do tego kalibru wtopy Tusk nie może się nachwalić. Czy teraz będą tracić stanowiska ci, którzy przykładają się do pracy, sumiennie wypełniają obowiązki, robią to, co do nich należy, a chwaleni i nagradzani będą ci, którzy popełniają błędy, a wysokość premii będzie uzależniona od ich kalibru?
Onet bez owijania w bawełnę sugeruje, że premier kłamie.
Zanim premier zgodził się na nominację dla neosędziego Krzysztofa Wesołowskiego w Sądzie Najwyższym, ministrowie z jego otoczenia odmówili zgody na powołanie na to samo stanowisko neosędzi Małgorzaty Manowskiej — wynika z ustaleń Onetu. To znaczy, że kancelaria premiera skrupulatnie pilnowała, kto ma dostać nominację. A to z kolei może podważać tezę, że zgoda na Wesołowskiego mogła być przypadkowym efektem błędu.
Można wybaczyć popełnianie błędów, nawet przez człowieka, od którego zależy los milionów. Trudno jednak wybaczyć kłamstwo. Jeśli to był element większej intrygi, to było dostatecznie dużo czasu na przygotowanie zgodnego z prawdą, wiarygodnego wyjaśnienia. Być może premier liczy na to, że mając do wyboru jego i Kaczyńskiego wyborcy postawią na niego. I może ma rację, może nie zechcą pamiętać ile już razy ich okłamał i czy bije pod tym względem Morawieckiego, czy tylko mu dorównuje. Problem w tym, że na kłamstwie nie da się niczego sensownego zbudować, a już na pewno nie zaufania.
Koalicja paździerzowa zamiast w pierwszym rzędzie zająć się fundamentem demokratycznego państwa — systemem prawnym i wymiarem sprawiedliwości, nuże obsadzać instytucje państwa swoimi „niezależnymi” ludźmi. Politycy przerzucają się oskarżeniami i przekonują, że wyroki sądów wydane nie po ich myśli są nieważne, że są bezprawne i oni nie będą się do nich stosować. Z kolei obywatele po bez mała roku nadal nie wiedzą, czy wyrok jest ostateczny, czy nie będzie podważany. Słyszą, że orzeczenia wydane przez neosędziów nie mają mocy prawnej, bo neosędziowie nie są prawidłowo powołanymi sędziami. I gdy już w to uwierzyli premier legitymizuje jednego z neosędziów. Po czym wzrusza ramionami, przekonuje, że się pomylił, bagatelizuje sprawę. No i teraz zupełnie nie wiadomo, czy decyzja, czyli błąd premiera oznacza, że wszyscy neosędziowie są w porządku, czy tylko ten jeden? A jeżeli tylko ten, to dlaczego akurat on?
Gdy kierowca popełni błąd i spowoduje wypadek, będzie miał kłopoty. Gdy Tusk popełnia błąd, którego konsekwencje trudno dziś przewidzieć, wzrusza ramionami i nie wyciąga żadnych konsekwencji. Czy można mieć zaufanie do rządu, na którego czele stoi człowiek, który nie wie pod czym składa podpis?