Operacja „Sodoma” cz. X

Cała ludność miasta zgromadziła się już w amfiteatrze. Mimo że ścieśniano się do granic możliwości, nie dla wszystkich starczyło względnie wygodnych miejsc na kamiennych ławach. Maruderzy obsiedli stopnie i krawędź podium, a młodzież, zwłaszcza ta młodsza, ulokowała się na okalającej amfiteatr balustradzie, beztrosko majtając nogami nad głowami ojców i matek.

Co do ojców i matek, to trzeba zresztą powiedzieć, że wszystko poplątało się w sposób rzadko spotykany. Jeżeli ktoś przypuszcza, że mężowie zasiedli po prostu przy swoich żonach a synowie i córki przy rodzicach, to ów ktoś jest w wielkim błędzie. Owszem, zdarzały się i takie wypadki, ale stanowiły one stosunkowo niewielki procent. Albowiem w obliczu możliwej zagłady każdy chciał spędzić swoje ostatnie chwile w towarzystwie najbliższych istot. Ojcowie rodzin siadali więc z cudzymi żonami, matki z cudzymi mężami. Synowie i córki odbijali od rodziców, aby wylądować wśród swoich rówieśników, po czym sadowili się parami, każdy chłopiec przy swojej dziewczynie, a nierzadko i chłopiec przy chłopcu. Gdzieniegdzie granice pokoleniowe zacierały się, widziało się w towarzystwie młodych chłopców panie w pewnym wieku albo zgoła starszych panów, którzy jednak wbrew pozorom nie byli ich wujkami. Trafiały się i dwie niewiasty, czule objęte i zdecydowane ostatnie chwile przeżyć razem. Niektórzy sprowadzili ze sobą nawet ulubione zwierzęta domowe, przy czym narzucało się spostrzeżenie, że niewiasty upodobały sobie głównie psy, a mężowie kozy.

W pierwszym rzędzie zasiadł burmistrz Jachsyjel i wysocy urzędnicy miejscy. Tuż za nimi Joas i jego kompania. Byli w komplecie: do ramienia Joasa tuliła się Ceila, Hamuel siedział z Naarą, Salef z Haggitą, a zabijaka Rehu z czeladnikiem rzeźnickim Ozeaszem. Czcigodna Jeracha ze swoją służebnicą Tamar zajęła lożę po lewej stronie podium, a ciocia Achsa i jej dziewczęta z trudem pomieściły się w dwóch lożach naprzeciw, zwłaszcza że mnóstwo młodzieńców pragnęło ulokować się jak najbliżej Salomit, Zelfy, Debory, Lii i Fui zwanej Dryndą. Sąsiedztwo ładnych dziewcząt, nawet w obliczu unicestwienia, dobrze wpływało na samopoczucie.

Na podium ustawiono stół przykryty materią o kolorze nieba i trzy fotele dla sędziów, na stojaku obok umieszczono tablicę do zapisywania imion sprawiedliwych. Woźny Booz już stał przy niej z kredą w ręku, czekano tylko na przybycie sędziów.

Muszla amfiteatru huczała od ostatnich gorączkowych rozmów.

— Podobno iluś tam sprawiedliwych już mają — rozpytywał sąsiadów jubiler Sydon. — Słyszeliście?

— Plotki.

— Specjalnie rozpuszczają — powiedział nauczyciel tańca Neftuchym. — Żeby nie było paniki.

— Boją się rozruchów. W wypadku rozruchów mogłoby zginąć dużo ludzi.

— Przecież i tak zginą?

— Ale przepisowo, to nie to samo.

Salef niecierpliwie strząsnął z ramienia rękę Haggity i trącił w bok Hamuela.

— Słuchaj no, jest do kupienia na lewo wagon oliwy. Za bezcen.

— Po co mi to teraz?

— Jak to po co? Jak jest interes do zrobienia, to trzeba robić i nie zastanawiać się!

— A dlaczego ty nie kupisz?

— Ja właśnie sprzedaję.

W głębi amfiteatru szemrano. Siedziała tu pokaźna grupa rzemieślników i rękodzielników.

— Stawiam srebrniki przeciw fistaszkom, że nas w ogóle nie wezmą pod uwagę — rozgoryczał się ślusarz Magdyjel. — A czy to my gorsi od innych?

— „Pająk rękoma robi, a bywa w pałacach królewskich” — zacytował z Salomonowych przypowieści Zabulon, który jako introligator był wielce oczytany.

— Przekonacie się, wybierać będą tylko spośród tych, co rozsiedli się w pierwszych rzędach. Jakby wśród nas już nie było sprawiedliwych!

— Ciągle te antyinteligenckie kompleksy — skrzywił się z niesmakiem fryzjer Chupim. Miał zakład w dobrym punkcie, golił wielu przedstawicieli lepszego towarzystwa i był rozdarty klasowo. — Teraz wyrzekacie, a dlaczego żaden nie zgłosił kandydatury swojej albo przyjaciela swego?

Zamilkli zakłopotani, dyskusja urwała się.

— A ja wierzę, że kilku mogą mieć — upierał się Sydon. — Dlaczego twierdzicie, że to plotki? Czy to już w ogóle nie ma u nas sprawiedliwych?

— Nie ma.

— Nieprawda! Sam znałem jednego.

— I gdzież on jest?

— Umarł w zeszłym roku.

— Pewnie na anemię, z niedożywienia — roześmiał się Neftuchym.

Strażnik Abisur ceremonialnie uderzył w gong raz i drugi. Był to znak, że zebranie rozpoczyna się. Gwar w amfiteatrze uciszał się powoli, jak gdyby zatrzymywało się w biegu ciężkie, rozpędzone koło.

Na podium wkroczyło trzech sędziów. Pomimo braku skrzydeł promienieli pryncypialnością i nieziemskim dostojeństwem. Azaryjasz i Hod zasiedli w fotelach po lewej i prawej, Zorobabel stał przez chwilę, gładząc swą patriarchalną brodę i niewidzącym spojrzeniem patrząc w tłum. Wreszcie ozwał się tak oto:

— Witajcie, mieszkańcy grzesznego miasta. Pozdrawiam was w imieniu własnym i sędziów drugich oraz stwierdzam, jako zebranie dzisiejsze uważam za otwarte.

— Cisza! — wrzasnął strażnik Abisur zupełnie niepotrzebnie, ponieważ rozpędzone koło dawno już stanęło w martwym punkcie i trwała cisza skupiona, naładowana oczekiwaniem. Prawdopodobnie strażnik chciał tym okrzykiem zaakcentować po prostu swoją obecność i służbową gotowość.

— Owo — kontynuował przewodniczący — nadeszła chwila grozy a zatrwożenia wielkiego, w której zdecydowan będzie los żywota waszego. Jako już wiecie, za nieprawości wasze a wszeteczeństwa Szef obruszył się na was i popędliwość swoją przeciw wam zapalił, a sześcioraką plagą skarcić was postanowił. Jeżeli wszelako znajdzie się w tym mieście dziesięciu sprawiedliwych, odpuszczone dla nich zostanie miejscu wszystkiemu, które wywrócone nie będzie ani też wy, mieszkańcy jego, deszczem ognistym i siarką wytraceni. Przeto zwołaliśmy was, iżby osądzić a ocalić, jeśli ku ocaleniu sposobni się okażecie.

Zorobabel sięgnął do zanadrza i wydobył niewielki karteluszek.

— Porządek dzienny przewiduje: zagajenie, wybór dziesięciu sprawiedliwych, wolne wnioski. Zali są jakieś inne propozycje? Nie słyszę. Porządek dzienny uważam zatem za przyjęty, przystępujemy do punktu drugiego.

Po lewej stronie wszczął się jakiś ruch, ktoś usiłował powstać depcząc po nogach sąsiadom, wreszcie ponad powierzchnię głów wychynęła wzniesiona ręka a w ślad za nią górna połowa ciała poety Sebeona. Był już niewątpliwie po kilku szklankach, ale dzięki naporowi ze wszystkich stron trzymał się na nogach względnie prosto.

— Proszę o głos w sprawie formalnej!

— W sprawie formalnej udzielam głosu poecie Sebeonowi.

— Sprawiedliwość jest mitem. Sprawiedliwość jest funkcją prawdy, a nie istnieje prawda obiektywna, istnieje tylko prawda wewnętrzna jednostki. Wasza prawda jest inna i inna jest moja, sprawiedliwość sędziów nie jest sprawiedliwością poety. Odmawiam wam prawa osądzania mnie, ponieważ wasz aparat krytyczny jest nieprecyzyjny, brak wam ścisłych, naukowych kryteriów.

Sebeon usiadł, tocząc wkoło triumfującym spojrzeniem. Jego sąsiad, jednopnista Manases, z uznaniem uścisnął mu rękę. Sędziowie naradzali się szeptem.

— Ale im wygarnął, co? — zachwycał się Laban, wykidajło z Gospody Artystów. — Cwaniak poeta!

— Nasuwa mi to pomysł nowej, szlagierowej piosenki — powiedział do siedzących obok mleczarz Kaat. — Posłuchajcie:

Cudzą prawdę
Każdy ma w de,
Rzecz to absolutnie jasna,
Cudzą prawdę
Każdy ma w de,
Lepsza gorsza, ale własna.

Więc gdy nieszczęśliwy traf da,
Ze się z prawdą spotka prawda,
To doprawdy diabeł wie,
Co jest prawdą, a co nie!

Sędziowie ukończyli naradę.

— Cisza! — krzyknął Abisur. Tym razem okrzyk był całkowicie uzasadniony.

— Prezydium — oznajmił Zorobabel — postanowiło jednogłośnie przejść do porządku dziennego nad zastrzeżeniami poety Sebeona, kwestionującego prawomocność sądu. Wszystko to, co powiedział poeta Sebeon, aczkolwiek w wyszukanej formie wyrażone i dzięki umiejętnemu użyciu nic nie znaczących, ale pięknych słów przybrane w pozory głębi, nie może wszelako zmienić jednego prostego faktu: że dobro jest dobrem, a zło jest złem. I dobro jako dobro, zaś zło jako zło osądzone będzie.

— Ja protestuję! — zawołał Sebeon.

— Poetów rzeczą jest protestować, tak jako ptaków rzeczą jest śpiewać — stwierdził filozoficznie Azaryjasz. — Wszelako śpiew ptaków nigdy jeszcze nie zmienił biegu historii.

— Proszę złożyć protest na piśmie, zostanie dołączony do akt — dodał rzeczowo Hod.

— I co?

— I nic.

Zorobabel zadzwonił w złoty dzwonek, przygotowany obok tradycyjnej karafki z wodą.

— Incydent uważam za wyczerpany, powracamy do drugiego punktu porządku dziennego.

Właściciel sklepu z kosmetykami Gedeon podniósł rękę do góry:

— W sprawie zapytania.

— Proszę, w sprawie zapytania.

— Kto zgłasza kandydatury sprawiedliwych? Czy każdy ma prawo, czy też prezydium przedkłada listę a zebranie tylko akceptuje? Nie znamy regulaminu.

— A jeżeli my mamy zgłaszać, to czy jawnie, czy na kartkach? — uzupełnił jubiler Sydon.

— Odpowiem na te pytania. Jest rzeczą najwyższej wagi, iżbyśmy owych dziesięciu znaleźli, przeto każdy mieszkaniec miasta jawnie a bez wstydu zgłosić może, kogo chce, jeśli tylko mniema i udowodnić potrafi, iż ów sprawiedliwym jest. Można zgłaszać ojca swego, brata swego, sąsiada i dalszego znajomego. Można zgłaszać przyjaciela swego i przełożonego swego, i nauczyciela swego, i ucznia.

— Niewiasty można zgłaszać też — zauważył Azaryjasz.

— Tak jest, można zgłaszać mężów i można zgłaszać niewiasty. Starców i młodzież. Uczonych i prostaczków. Zdrowych i złożonych niemocą. Wszystkich. Jasne?

Rozległ się potwierdzający pomruk.

— Nie, niejasne.

To odezwał się ktoś w środkowych rzędach.

— Kto to powiedział?

— Ja.

Księgarz Abimelech podniósł się ze swego miejsca.

— Nie jest jasne. Miasto, jak słyszeliśmy, zostanie ocalone, jeśli znajdzie się w nim dziesięcioro sprawiedliwych, mężów lub niewiast zarówno. A przecież żywie tu dwanaście kapłanek, dziewic patentowanych i pokazowych. Księgarnia moja mieści się w pobliżu świątyni, mam je na oku nieustannie i zapewnić mogę, iż są uosobieniem cnót wszelakich. Jeżeli nawet przyjmiemy, że jedna lub dwie, pokonawszy niezliczone trudności i zachowując całkowitą tajemnicę, szczęśliwie ze swoim dziewictwem uporały się, zawsze jeszcze pozostaje nam co najmniej dziesięć bezspornie cnotliwych i sprawiedliwych. Czegóż zatem szukać dalej?

Zorobabel potrząsnął głową.

— Zaprawdę żałuję, księgarzu, ale kandydatury kapłanek nie mogą być wzięte pod rozwagę, albowiem byłoby to sprzeczne z regulaminem. Są one poniekąd urzędniczkami Szefa i jako takie pozostają poza konkursem. Zali są jeszcze jakoweś zapytania lub wątpliwości? Nie słyszę. Przystępujemy zatem do wyborów. Woźny, będziecie zapisywać zgłoszone imiona na tablicy.

— Tak jest! — wyprężył się służbiście Booz.

— Proszę o podawanie kandydatur.

Nastąpił krótki moment napięcia, ale zaraz z pierwszych rzędów wyskoczył maleńki Chodorlahomer:

— Ja zgłaszam burmistrza Jachsyjela. Już przez sam fakt, iż jest burmistrzem, zasługuje na to, aby imię jego umieszczone zostało na tablicy na czołowym miejscu.

Zakotłowało się w całym amfiteatrze, ze wszystkich stron rozległy się tupania, gwizdy i okrzyki protestu. Harmider był tak wielki, że tylko z trudem można było rozróżnić poszczególne głosy.

— Biurokrata!

— Sodowiarz!

— Oderwał się od mas!

— Nic nie zrobił dla miasta!

— Palcem nie kiwnął, żeby się ludziom lepiej żyło!

Zorobabel długo musiał machać swoim dzwonkiem, żeby się wreszcie uciszyli.

— Jachsyjelu — zwrócił się do burmistrza — zgłoszona została twoja kandydatura na sprawiedliwego, wszelako równocześnie wniesiono liczne sprzeciwy. Zarzucają ci, iż jako głowa miasta nie uczyniłeś nic dla jego dobra i dobra mieszkańców jego. Cóż możesz na to odpowiedzieć?

Burmistrz wstał, na jego ustach błąkał się sarkastyczny uśmieszek.

— Psychologia — powiedział — przede wszystkim trzeba znać się na psychologii. Wszakże żadna zmiana, żadne zarządzenie moje dobrodziejstwami swymi nie mogłyby objąć wszystkich. Co prawda ci, których byt doznałby poprawy, byliby zadowoleni, jednakowoż na pewno mniej, niż niezadowoleni byliby ci, którym zmiana nie przyniosłaby korzyści lub przyniosła niekorzyść.

— Wyrażaj się jaśniej, burmistrzu — przerwał mu Azaryjasz. — Wywód twój skomplikowany jest i mętny.

— Zaraz wyjaśnię na przykładach. Jeżeli na przykład każę przenieść targowisko miejskie na lepsze miejsce, ucieszą się ci, którym będzie bliżej, ale kląć będą inni, którzy mieć będą dalej niż dotychczas. Jeżeli przedłużę godziny otwarcia sklepów, zadowoleni będą ci, którzy kupują, ale przeciw sobie będę miał tych, którzy sprzedają. I tak w każdym wypadku. Wynika z tego, że jeżeli nie wydaję żadnych zarządzeń i nie wprowadzam żadnych zmian, ci, którzy byliby zadowoleni, są wprawdzie niezadowoleni, ale za to zadowoleni są ci, którzy byliby niezadowoleni. Per saldo wychodzi na jedno.

— Jeżeli uwzględnimy dodatkowo stwierdzony wielokrotnie fakt — poderwał się Chodorlahomer — że ludzie zawsze obawiają się nowości i wolą to, z czym się już oswoili i do czego przywykli, musimy dojść do wniosku, że im władza mniej zmienia w zastanym porządku rzeczy, tym jest władzą lepszą. Nasz burmistrz nie zmieniał nic, jest przeto niejako ideałem burmistrza. Wnoszę po raz wtóry o wpisanie jego imienia na listę sprawiedliwych.

Wybuchły protesty jeszcze gorętsze niż przedtem.

— Dlaczego sprzeciwiasz się? — spytał cicho Sydona sceptyk Neftuchym. — Czy nie jest ważne tylko to, aby na tablicy jak najprędzej znalazło się dziesięć imion?

— To prawda. W tym wypadku jednak moje poczucie sprawiedliwości buntuje się.

— Twoje poczucie sprawiedliwości? Jeśli posiadasz je w tak wysokim stopniu, może zgłosić twoją kandydaturę?

Obaj roześmieli się.

— Żałuję, Jachsyjelu — oznajmił Zorobabel po krótkiej wymianie zdań z pozostałymi sędziami — kandydatury twojej jednakowoż uwzględnić nie możemy. Sprzeciwy są uzasadnione, albowiem brak aktywności trudno uznać za cnotę. Wiadomo na przykład, iż kto śpi, ten nie grzeszy, wszelako trudno by nam było uznać za sprawiedliwego takiego, który przespał życie.

Woźny Booz zdążył już starannie wykaligrafować na tablicy imię Jachsyjela. Teraz nie bez żalu starł je rękawem.

— Proszę o podawanie następnych imion.

Nikt się nie kwapił. Cisza przeciągała się denerwująco.

— Zali nie zrozumieliście? — zawołał Azaryjasz. — Zgłaszajcie tych, których uważacie za sprawiedliwych, iżby ocalili miasto wasze i was!

Nic. Siedzieli z tępymi minami i uciekali oczami w bok, kiedy zatrzymywało się na nich spojrzenie któregoś z sędziów. Tak się zwykle zachowują ludzie, gdy prezydium zebrania wzywa do zabrania głosu w dyskusji, ale tym razem szło przecież o coś znacznie poważniejszego.

— Możliwe, że krępują się zgłaszać jawnie — zwrócił się półgłosem Hod do Zorobabela. — Jeżeli ktoś zamierza na przykład wysunąć kandydaturę przełożonego swego, może się obawiać pomówienia o wazeliniarstwo — tu spojrzał znacząco na Chodorlahomera. — Nieprzyjemnie jest również wychwalać publicznie rodzinę swoją.

— Dobrze — zgodził się przewodniczący i oznajmił głośno: — Możecie zgłaszać na kartkach.

Trwało chwilę, po czym pierwsza kartka podawana z rąk do rąk zaczęła wędrować z ostatnich rzędów ku sędziowskiemu podium.

— No co? Nie miałem racji? — puszył się Hod.

Zorobabel rozprostował zmięty świstek i podał Azaryjaszowi.

— Przeczytaj, zostawiłem w niebie okulary.

,,Eliezer jest Świnia” — odcyfrowywał z trudem Azaryjasz — „nie zapłacił mi za moją pracę, również innych okrada, a jego żona puszcza się na prawo i lewo, zróbcie z nim raz porządek”.

Gruchnął wielki śmiech.

— Widzę, że nie zrozumieliście — zmartwił się przewodniczący. — Nie o to nam szło.

— Sprawiedliwych, sprawiedliwych zgłaszajcie! — krzyknął Azaryjasz. — Skargi i zażalenia nie na tym szczeblu!

Czekali, ale tłum w amfiteatrze siedział nieruchomo. W tej nieruchomości i milczeniu, w zamkniętych i wypranych z wszelkiego wyrazu twarzach ludzi, była jakaś niepojęta przekora, jakiś paradoksalny w tej sytuacji upór. Czyżby nie chcieli skorzystać z jedynej szansy ocalenia? A może natura ludzka sprawia, że sądzeni są z reguły w opozycji do sądu, nawet jeśli jest to wbrew rozsądkowi i na przekór ich interesom? W każdym razie było jasne, że nikt nikogo nie zamierza zgłaszać.

— Przedstawmy im najpierw listę urzędową — zaproponował półgłosem Hod.

Zorobabel kiwnął głową, był jednak wyraźnie zmartwiony.

— Chciałem uniknąć zarzutu nacisków odgórnych. Wszelako nie widzę innej rady. Słuchajcie mnie — zwrócił się do zgromadzonych — jako że nie wpłynęła żadna poważna a uwagi godna kandydatura, uczynimy przeto inaczej: my ogłosimy ex praesidio, których uznaliśmy za sprawiedliwych, a wy możecie ewentualnie wnieść swój sprzeciw.

Zgromadzenie ożywiło się. Ponieważ nikomu już nie groziło, że będzie się musiał wychylić, twarze straciły drętwy wyraz. Wymieniano szeptem przypuszczenia.

— No, ciekawe — powiedziała ciocia Achsa dostatecznie głośno, aby ją usłyszała siedząca naprzeciw Czcigodna. Na ułamek chwili spojrzenia obu pań spotkały się i gdyby zawarty w nich jad miał moc zabijania, odnotowano by niewątpliwie dwie pierwsze ofiary.

— Opinia tak doświadczonych mężów będzie na pewno przemyślana, umotywowana i nie do podważenia — rzekła z mocą Jeracha i zaklaskała. Tylko kilka osób przyłączyło się niemrawie.

— Dziękuję ci za zaufanie, czcigodna — skłonił głowę Zorobabel. — Rzecz jasna, iż twoje imię figuruje na czele naszej listy. Czy są jakieś sprzeciwy?

W amfiteatrze nastąpiło poruszenie, szepty wzmogły się i zlały w jeden szmer, podobny szumowi morskiej fali. Tym razem fala szumiała jednak pozytywnie i akceptująco, ani jeden bałwan nie wyskoczył z protestem. Jeracha nie wytrzymała i zerknęła niespokojnie na Achsę, ale ciocia milczała, tylko na jej grubo uszminkowanych wargach błąkał się paskudny uśmieszek.

— Nie słyszę — stwierdził przewodniczący. — I zaprawdę nie masz w tym nic dziwnego. Oto przed nami niewiasta zasługująca w całej pełni na miano sprawiedliwej. Ogólnie szanowana, prowadząca się cnotliwie, przestrzegająca skrupulatnie wszelkich praw. W pewnym sensie była zresztą ich współtwórczynią jako muza wielkiego i niezapomnianego Prawodawcy.

Jeracha wstała, wyglądała nad wyraz majestatycznie. Widać było, że pragnie coś powiedzieć. Wszystkie oczy obróciły się ku niej.

— On całował te usta, głaskał te włosy…

— I pieścił te biodra — przerwał jej niecierpliwie Azaryjasz. — Dobrze, dobrze, to już wiemy.

— Woźny — rzekł Zorobabel — proszę zapisać imię Jerachy na tablicy.

Czcigodna usiadła, rzuciwszy triumfalne spojrzenie Achsie. Ciocia uśmiechała się drwiąco.

— Pierwszym sprawiedliwym jest sprawiedliwa! — entuzjazmowała się Haggita. — Jako niewiasta odczuwam dumę.

— Ja jestem nawet do głębi wzruszona — oświadczyła Naara. — Oto godna przedstawicielka naszej płci.

— Imponująca postać!

— Bohaterka!

— Dotychczas mówiłyście o niej zawsze: ta stara klępa — pozwolił sobie przypomnieć Hamuel, ale zakrzyczały go.

— Cicho bądź, idioto!

— Co wy się na tym rozumiecie!

Booz skończył mozolne kaligrafowanie imienia Jerachy. Acz uczynił rzecz tę nieortograficznie i nieco krzywo, błyszczało na czarnej tablicy jak gwiazda. Niestety, na razie jedyna na nieboskłonie.

— Przystępuję do omawiania następnych kandydatur — oznajmił Zorobabel. — Szeroko otwarte były oczy nasze i uszy nasze, trudna albowiem i odpowiedzialna jest misja, jaką nam powierzono. W tym wypadku oczy nasze widziały skrzętną gospodarność, gościnność, miłość rodzinną, proste i uczciwe życie, a uszy nasze słyszały jeno szmer uznania.

— To może być o mnie — powiedział krępy mąż o czerwonej twarzy, siedzący obok obficie ubiustowionej niewiasty.

— Nie, to nie o tobie. A kto ty jesteś? — zainteresował się Hod.

— Nachor, hycel miejski.

— I właściciel najlepszej w mieście masarni — dodała z dumą ubiustowiona.

Zorobabel spojrzał strofująco w ich stronę, a gdy uciszyli się, podjął przerwany wątek.

— Słowami mymi wychwalałem Lota, żonę jego i dwie córki jego.

Tu i ówdzie odezwały się życzliwe brawka. Restaurator z rzadkimi wyjątkami smażył na świeżym tłuszczu, porcje dawał duże, pijakom zaś dopisywał do rachunku w granicach przyzwoitości. To wszystko powodowało, że cieszył się na ogół sympatią.

— Oklaski owe uważam za przyjęcie wysuniętych przeze mnie kandydatur przez aklamację. Woźny, proszę wpisać wszystkie imiona.

— Już jest pięcioro — skonstatował z satysfakcją jubiler Sydon.

— W tym cztery niewiasty — zauważyła jego nałożnica Melcha, tak obwieszona klejnotami, że przy każdym jej słowie rozlegał się delikatny brzęk. — I jak wy wyglądacie? — brzęknęła złośliwie.

— W gospodzie tego Lota przepiłem majątek. Obecnie jest to chyba tytuł do chwały, czyż nie tak? — zastanawiał się głośno Salef.

— Jeszcze tylko drugie tyle — komentowano w tłumie. — Nie jest źle.

— No, pewniaki się skończyły — mruknął Hod. — Co dalej?

— Zobaczymy. Azaryjasz ma jakąś propozycję.

Azaryjasz wstał.

— Mojego kandydata nie ma tutaj, albowiem urzęduje stale na stopniach świątyni, zaś krótkotrwałe nawet opuszczenie tego miejsca sprawia mu trudność ze względu na brak obu nóg. Obu rąk nie ma zresztą również. Domyślacie się, że mam na myśli żebraka Isaschara, inwalidę wojennego.

— Słyszałem o nim, cieszy się nieposzlakowaną opinią. Jestem za — oświadczył Hod.

Zorobabel potrząsnął głową.

— Zaprawdę przykro mi, ale muszę się przeciwstawić. Według mnie sprawiedliwym trzeba być z wyboru, a nie na skutek nacisku takich czy innych okoliczności. Gdzież gwarancja, że inwalida Isaischar byłby sprawiedliwym, gdyby miał obie ręce i nogi i co za tym idzie możność nieskrępowanego działania?

— Rozumowanie tylko pozornie słuszne — zaoponował z należnym przewodniczącemu szacunkiem Azaryjasz. — Zważmy na przykład: któraż niewiasta daje gwarancję, że uzyskawszy możliwość nie stałaby się gwałcicielem? Ale nie może się to stać powodem potępienia wszystkich niewiast.

Dostał brawa. Zgromadzenie ożywiło się. Różnica zdań między osobami decydującymi zawsze wpływa na ludzi podniecająco i ożywczo.

— Ja zgadzam się, że sprawiedliwym trzeba być z wyboru — wtrącił się Hod. — Ale moim zdaniem inwalida Isaschar jest. Czyż mało znamy takich, którzy pozbawieni i prawej i lewej nogi mimo to potrafiliby jeszcze kopnąć bliźniego?

Argument był nie do odparcia. Przewodniczący wycofał się.

— Zostałem przekonany — przyznał lojalnie. — Proszę wpisać imię inwalidy Isaschara. Chyba, że są jeszcze jakieś sprzeciwy?

Sprzeciwów” nie było.

— Twoja kolej — zwrócił się Zorobabel do Hoda.

Hod poszukał wzrokiem.

— Sebeonie, wstań.

— Ja…?

Poeta podniósł się chwiejnie. W jego wybałuszonych oczach było bezgraniczne zdumienie. Trzeba przyznać, że nie mniej zdumieni byli wszyscy pozostali. Zrobiło się cicho.

— Oto mój kandydat — oświadczył Hod. — Wprawdzie trochę pije, ale który poeta nie pije.

— Czy są sprzeciwy? — spytał przewodniczący.

— Są! — powiedział twardo Sebeon. — Ja się sprzeciwiam! Nie możecie uznać mnie za sprawiedliwego, bo zawsze byłem nonkonformistą, w moich wierszach buntowałem się, burzyłem, rozbijałem…

— Sebek, nie bądź dzieckiem, kto czytał twoje wiersze? — przerwał mu Hod. — A z tych nielicznych, którzy czytali, kto brał je poważnie? Bo i co w końcu zburzyłeś, co rozbiłeś? Nic.

— Jeden koń, który poniósł, może narobić więcej szkody niż trzech zbuntowanych poetów — stwierdził Azaryjasz pobłażliwie.

— Protestuję! — krzyknął Sebeon.

Nie mógł z siebie wydobyć ani słowa więcej. Stał i rozglądał się bezradnie, jakby szukał pomocy u wielbicieli swego talentu. Wielbiciele jednak jakoś się nie ujawniali. Nawet jednopnista Manases odwrócił głowę i udawał szalenie zaabsorbowanego zgrabnymi nóżkami sąsiadki, chociaż ogólnie wiedziano, że ze wszystkich istniejących płci niewieścia interesuje go najmniej. Taki to już los poety, że w trudnych chwilach skazany jest na samotność.

— Jako poeta jesteś natomiast malowniczą plamą na tle ogólnej szarości, interesującą lokalną osobliwością, powiedziałbym nawet: niezbędnym uzupełnieniem krajobrazu — kontynuował Hod. — Z tego punktu widzenia odgrywasz niewątpliwie rolę pozytywną.

— Mniemam, że uzasadnienie to jest przekonywające — rzekł Zorobabel. — Proszę imię poety umieścić na tablicy.

Sebeon odzyskał głos.

— Nie! Mimo wszystko sprzeciwiam się! Nie wzięto pod uwagę demobilizującego katastrofizmu, którym przepojona jest cała moja twórczość…

— Siadaj — powiedział Hod.

— Siadać! Siadać! — wołano niecierpliwie z różnych stron.

Imię poety zapisane zostało na tablicy. Po amfiteatrze powiało lekkim zefirkiem optymizmu.

— Mamy już siedmiu. Mówią, że to szczęśliwa liczba.

— Fakt. Siedem razy stawiałem na wyścigach na siódemkę.

— I co?

— Przegrałem siedem srebrników.

Salef trącił Hamuela.

— Więc jak, kupujesz tę oliwę, czy nie? Tylko muszę cię uprzedzić, że w związku z rozwojem wydarzeń zdrożała o połowę.

— Ja gram na zniżkę. Zaczekam.

— Żebyś nie żałował!

Twarze trzech sędziów zbliżyły się ku sobie tak bardzo, że nawzajem łaskotali się brodami. Rozmawiali szeptem.

— Ja nie mam więcej nikogo — powiedział Azaryjasz.

— Ani ja — powiedział Hod.

— Ja mam jeszcze jednego kandydata, wszelako dość wątpliwego. Zachwalał mi go sekretarz Chodorlahomer.

— Spróbujmy, co szkodzi.

— Dobrze,

Zorobabel wstał.

— Proszę, niech tu podejdzie Roboam, dyrektor banku.

Dyrektor banku był mężem tłustości niezmiernej; na jego ozdobionej trzema podbródkami twarzy malowała się, jeśli tak można powiedzieć, wysoka stopa. Z trudem przepchnął się między rzędami, brzuchem swoim potężnym czyniąc moc zamieszania. Uśmiechał się przy tym grzecznie i gestykulował przepraszająco, ukazując dłonie zaskakująco szczupłe, o długich, nerwowych palcach.

— Roboamie, doszły nas słowa wychwalające cię i mniemamy, że możesz ubiegać się o uznanie za sprawiedliwego. Wszelako wiemy o tobie za mało. Rzeknij przeto życiorys swój, ni zasługi, ni zmazy żadnej nie kryjąc, iżbyśmy po wysłuchaniu ocenić cię mogli tak, jako zasługujesz.

Pulchne oblicze dyrektora przybrało wyraz skupionej powagi. Tonące w fałdach tłuszczu oczki utkwił w sinej dali, jakby pragnął wzrokiem przebić mroki odległego dzieciństwa.

— Urodziłem się w prostej i biednej rodzinie z ojca złodzieja kieszonkowego i matki drobnej oszustki — zaczął cicho i z namysłem.

Słowa te pokwitował szmer uznania, zabrzmiała w nich bowiem niewątpliwie jakaś nuta balladowej poezji. Roboam podniósł głos.

— Byłem najzdolniejszy i najbardziej pracowity spośród licznego rodzeństwa i wkrótce udało mi się wspiąć o szczebel wyżej na drabinie społecznej: zostałem kasiarzem, wybitnym fachowcem w swojej specjalności. Nie było tak skomplikowanego zamka, z którym bym się nie uporał w ciągu kilku chwil, żaden pancerz nie mógł ochronić wnętrza kasy przed moją interwencją. Sława moja rosła na równi z dochodami i rodzina chlubiła się mną.

Rozległy się oklaski.

— A jednak pewnego dnia porzuciłem mój proceder.

— Owo jest właśnie moment, który nas interesuje. Jakie względy skłoniły cię do tego chwalebnego kroku? Zrozumienie niesłuszności dotychczasowego postępowania? Głos sumienia, odbierający apetyt i nie pozwalający zasnąć nocą?

— Skądże znowu, apetyt mi, chwała Bogu, dopisuje znakomicie. Sen zaś mam tak mocny, że nie tylko głos sumienia, ale gromy z nieba nie byłyby w stanie go przerwać.

— Cóż więc?

— Wprowadzono obrót bezgotówkowy i ludzie przestali trzymać pieniądze w kasach pancernych. Wtedy zrozumiałem swój błąd i postanowiłem zmienić się.

— Klops — jęknął Azaryjasz.

— Tak to często bywa z przełomami — mruknął Hod.

— Szelma Chodorlahomer, podpuścił!

— Mów dalej, Roboamie — polecił Zorobabel.

— Zostałem najpierw skromnym pracownikiem banku, na koniec jego dyrektorem. Moja znajomość wszelkiego rodzaju zamków i zabezpieczeń pozwoliła osiągnąć to, że przez lata całe nie zginął ani jeden grosz z powierzonych nam pieniędzy.

Dyrektor skończył, ukłonił się i uśmiechnął skromnie, ale nie bez widocznej dumy.

— Hm — powiedział Hod.

— To, co usłyszeliśmy na końcu, świadczy niewątpliwie o rzetelności kandydata, wykazywanej na jego obecnym stanowisku — przyznał Azaryjasz. — Sprawa jednakowoż nie jest zupełnie prosta i wymaga przedyskutowania.

— Prezydium musi się naradzić. Zarządzam krótką przerwę — oznajmił Zorobabel.

Ludzie wstawali, przeciągali się, rozprostowywali kości. Matki wachlowały dzieci, kochankowie kochanki. Skąpa osłona krzewów nie wystarczała, słońce prażyło dokuczliwie z bezchmurnego nieba. Przyjaciele zwierząt karmili pośpiesznie swoich ulubieńców i ulubienice.

Ceili udało się odciągnąć Joasa na bok.

— Joasku, a co będzie, jak nie doliczą się dziesięciu? Boję się…

— Chcesz im powiedzieć? Pamiętaj, że przysięgłaś.

— Zmusiłeś mnie…

— Przysięgłaś!

Abisur uderzył w gong.

— Koniec przerwy! Proszę na miejsca!

— Prezydium rozpatrzyło wnikliwie wszystkie aspekty sprawy — referował przewodniczący. — Bez wątpienia źle jest, że Roboam zajmował się ongiś grzesznym rozpruwaniem kas. Wszelako z drugiej strony grzech ów w konsekwencjach swoich okazał się zbawienny. Któż potrafi powiedzieć, czy Roboam stałby się wzorowym dyrektorem banku, gdyby przedtem nie był kasiarzem? Wiadomym jest na przykład, że gdyby nie eks-przestępcy, godna szacunku instytucja strażników miałaby poważne kłopoty kadrowe. Nie jesteśmy sztywnymi dogmatykami, dla których jeden błąd przekreśla człowieka. Jest czas wypaczeń i jest czas wybaczeń.

— Wpisać?

— Tak.

Imię Roboama powiększyło listę sprawiedliwych, która teraz prezentowała się wcale nie najgorzej. Optymizm w amfiteatrze rósł. Nie podzielali go tylko sędziowie. Poszeptali między sobą, po czym ozwał się Zorobabel. Bardziej muzykalni mogli zauważyć, iż dźwięczący dotychczas jako spiż głos jego przymatowiony był lekką nutką niepokoju.

— Mieszkańcy miasta! Na tablicy naszej figurują zatem imiona ośmiu sprawiedliwych. Brak jeszcze dwóch.

— I nie mamy dalszych kandydatur — wypalił Hod. — Zgłaszajcie teraz wy.

Nikt nie drgnął. Znów siedzieli nieruchomo, patrząc tępo przed siebie. Można by dosłyszeć bzykanie muchy, gdyby nie to, że żadnej rozsądnej musze nie chciało się w taki upał bzykać nad amfiteatrem, wolały odpoczywać w cieniu. Muchy nie ludzie, różnych rzeczy nie muszą. Na tym polega ich niższość.

— No! — zdenerwował się Azaryjasz, jego tłuste oblicze zaczerwieniło się apoplektycznie. — Zali zaprawdę nie masz sprawiedliwych pośród krewnych waszych, przyjaciół i znajomych?

Cisza. Trwała, przeciągała się, nabrzmiewała, rosła, stawała się czymś niemal namacalnym, jakąś wszechobejmującą, drażniącą materią. Cisze bywają rozmaite: inna jest cisza pełnego nadziei oczekiwania, inna cisza rezygnacji, inna zalega między kochankami zmęczonymi pieszczotą, inna zapada po małżeńskiej awanturze. W ciszy zawsze unoszą się nie wypowiedziane słowa. Tym razem były to słowa: ,,gorze!” i „taka owaka mać, co teraz będzie?”

Odpowiedź na to ostatnie pytanie nastąpiła bardzo szybko. Nieskazitelna jasność nieba przyćmiła się nagle, jakby jakiś chuligan do kubła z błękitem wrzucił garść sadzy i zamieszał. Równocześnie rozległ się głuchy, daleki grzmot, pomruk rozzłoszczonego nieba. Po pierwszym w równych odstępach nastąpiły jeszcze dwa.

— Biada wam! — krzyknął Azaryjasz. — Oto ostrzeżenie!

Zrozumieli to i bez niego. W amfiteatrze wszczął się popłoch. Zerwali się ze swoich miejsc, deptali po nogach sąsiadom, bezskutecznie usiłując wydostać się, przepchnąć nie wiadomo dokąd, byle najdalej od tego miejsca. Tu i ówdzie wybuchały bójki. Tylko nauczyciel tańca Neftuchym, wskoczywszy na ławę, usiłował opanować panikę. Był on jednym z tych nielicznych sceptyków, którzy pozostają niewierzący nawet w obliczu niebezpieczeństwa.

— Ludzie — wołał — uspokójcie się, to dopiero ostrzeżenie! Takich kolejnych poważnych ostrzeżeń może być jeszcze sto. Co mówię: nawet grubo więcej!

Nie słuchali go. A może po prostu nie słyszeli, bo tumult stał się przeraźliwy, wszyscy krzyczeli.

— Gorze!

— Szef stracił cierpliwość!

— Gorze, ach, gorze!

— Nie tylko gorze, biada również!…

Ceila wpiła się paznokciami w ramię Joasa.

— Boję się! O, jak strasznie się boję!

— Słuchaj no — zwrócił się Hamuel do Salefa — mogę wziąć tę oliwę, ale po poprzedniej cenie i loco skład. Stoi?

— Jak wy możecie w takiej chwili o interesach! — wybuchnęła Naara.

Hamuel uśmiechnął się pobłażliwie.

— Dziecko jesteś. Cały dowcip polega na tym, żeby wykorzystać moment.

— Rzutcy ludzie najlepiej zarabiają na kataklizmach — potwierdził Salef.

Naara dostała ostrego ataku histerii.

— Nienawidzę was wszystkich! Nienawidzę!

Trzej sędziowie byli bardzo zmartwieni, odgórna interwencja wbrew wszelkim regułom gry przyszła tym razem za wcześnie.

— Co robić…?

— Zali w rzeczy samej nie masz już wyjścia…?

Hodowi błysnęła nagła myśl. Uderzył się w czoło.

— Mam!

— Co masz?

Najmłodszy z sędziów roześmiał się triumfalnie i wykonał w miejscu coś w rodzaju zwycięskiego tańca pierwotnych plemion.

— Popełniliśmy błąd psychologiczny, kierowniku! Wielki błąd! Idiotyczny błąd!

— Jaki błąd? Mówże!

— Kazaliśmy im zgłaszać krewnych i znajomych, a wszakże każdy człowiek uważa za sprawiedliwego jedynie siebie.

— A wiesz, że to całkiem niegłupie — powiedział z uznaniem Azaryjasz.

Zorobabel zastanawiał się gładząc brodę.

— Możliwe, że masz słuszność. A w każdym razie jest to ostatnia szansa.

Wstał i tak długo dzwonił w swój złoty dzwonek, aż tumult uspokoił się i wszyscy tłocząc się i popychając zasiedli znów na swoich miejscach. Wówczas zawołał:

— Opanujcie lęk wasz, nie wszystka nadzieja stracona! Trzeba nam jeszcze tylko dwóch. Aby przeto wywieść was z utrapienia i strachu zbyć, uradziliśmy tak: który sam dobrze mniema o sobie, sobą się chlubi a pyszni i za sprawiedliwego ma się, może zgłosić własną kandydaturę.

— Takich jest przecie pośród was na pęczki, nie ma problemu — dodał Azaryjasz.

Niebo z powrotem rozjaśniło się jak gdyby nigdy nic. Ludzie oglądali się jeden na drugiego.

Dodaj komentarz