Operacja „Sodoma” cz. 8

Następnego ranka miasto przybrało wygląd posępny. Wszystkie sklepy były zamknięte tak jak w dzień świąteczny, ale nie towarzyszył temu ożywiony świąteczny ruch i zgiełk na ulicach. Sklepy zamknięto po prostu dlatego, że poprzedniego dnia wykupione zostało w nich wszystko, co było do wykupienia, nawet najbardziej niechodliwe towary — w handlowym żargonie zwane bublami lub cegłami — na które kupcy od dłuższego czasu nie mogli znaleźć dostatecznie naiwnego nabywcy. Tylko nieliczni bardziej z przyzwyczajenia niż z rozsądku zapuścili żaluzje i zabezpieczyli je kłódką, inni po prostu zamknęli drzwi sklepu i poszli do domu. Co im teraz mogli ukraść?

W biurach i urzędach prawdopodobnie nie pracowano również, ale to znacznie mniej rzucało się w oczy: między pracowaniem a niepracowaniem w biurze różnica jest dość subtelna i mało uchwytna.

Dzień był upalny, więc ludzie siedzieli w domach za zapuszczonymi zasłonami, popijali napoje chłodzące i przygotowywali się do nieuchronnie mających nadejść wydarzeń. Po opustoszałym rynku i ulicach krążył tylko mleczarz Kaat i śpiewał ułożoną przez siebie nową piosenkę:

Chodzę, chodzę po tym mieście,
Nawołuję raz po raz:
Sprawiedliwi, gdzie jesteście?
Wszakże oczekują was —

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

Za Kaatem pętała się gromadka uszczęśliwionych wyrostków i dzieci. Dla dzieciarni wszystko jest zabawą, hecą, draką, lubią bawić się w wojnę, w zbrodnię, w morderstwo. Gdyby kiedyś milusińscy dorwali się do władzy, ładnie by wyglądał ten świat!

Czy przeważy cnota draństwo,
Czy pokona cnotę grzech,
O tym wkrótce, drodzy państwo,
Zdecyduje sędziów trzech —

Chór dzieciaków wył z zapałem:

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

Mleczarz zaglądał do bram, czasem wchodził w głąb, przystawał pod zasłoniętymi oknami.

Od podwórka do podwórka
Chodzę więc i wołam: Hej,
Sprawiedliwi, biegiem zbiórka!
Niech oglądną was ci trzej —

Najmłodszy z chłopców, bardzo kudłaty grubasek z dwiema dziurkami w tym miejscu, gdzie dorośli na ogół miewają nos, nie umiał jeszcze powtórzyć dobrze tekstu refrenu. U niego wychodziło to tak:

Zoborabel, Azaryjasz,
Adorabel, Zabieryjasz,
Awywijasz, Zabawijasz,
Kot! Kot! Kot!

Inni śmiali się, szturchali go i szarpali za smoliste loki, malec oganiał się rozpaczliwymi wierzgnięciami i dzielnie śpiewał dalej.

Przed pomnikiem Prawodawcy Zorobabel natknął się na Hoda. Zagapiony był w monument i do tego stopnia zamyślony, że nawet nie zauważył zbliżającego się kierownika.

— O czym tak dumasz?

— Bo jednego w tym wszystkim nie mogę ani rusz zrozumieć! Jak to właściwie jest, że ci, którzy na każdym kroku omijają prawo, stawiają pomniki Prawodawcy i otaczają czcią pamięć jego?

— Nie znasz ludzi — uśmiechnął się Zorobabel. — Jeżeli gdzieś zobaczysz pomnik pisarza, wiedz, że tu już nie czytają jego książek, jeżeli pomnik artysty — jest tak zapomniany, że przestał komukolwiek zawadzać.

— Jednym słowem ludzie traktują dzieło twórcy tak samo jak gołębie jego pomnik?

— Nie odnosi się to tylko do mężów stanu, zwłaszcza jeśli ich pomniki stawiane są za życia.

Od strony domu Jerachy nadszedł Azaryjasz.

Przybladł jakoś i miał podkute oczy. Hod zauważył, że idąc ku nim odwrócił się jeszcze i dyskretnie pomachał ręką półukrytej za firanką kuchni Tamar. Zauważywszy zaś postanowił, że już weźmie ten grzech na swoje sumienie i nigdy nie przyzna się kierownikowi, iż zaniepokojony był zniknięciem kolegi po bankiecie i jego nieobecnością w numerze hotelowym dziś rano.

— Witajcie — powiedział Azaryjasz. — Nie wiecie, czy zgłosili się w końcu jacyś sprawiedliwi?

— Nie.

Na rynku pojawił się znów Kaat ze swoją asystą. Układał coraz to nowe kuplety, dzieciarnia wywrzaskiwała refren.

Są kanalie, dranie, szuje,
Są szubrawcy, łotry są,
Tylko jak na złość brakuje
Właśnie takich, jakich chcą —

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

Duży popyt, mała podaż,
Jakiś, Stwórco, jest w tym błąd:
Czemu ludziom cnót nie dodasz,
Żeby się ucieszył sąd —

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

— Winniśmy chyba udać się do magistratu i coś postanowić — powiedział Zorobabel. — Dłużej czekać nie można.

Pragnął jeszcze sprawdzić, czy to przypadkiem nie przeszkody biurokratyczne hamują napływ kandydatów. Okazało się istotnie, że zgłoszenie sprawiedliwego połączone jest z pewnymi trudnościami: zgłaszający obowiązany byłby przedstawić uwierzytelnione oświadczenie dwóch wiarygodnych obywateli, iż zgłoszenie kandydata nie spowoduje dla niego żadnych korzyści materialnych, że działa zatem tylko w imię dobra społecznego; wiarygodność tych dwóch musiałoby stwierdzić z kolei innych dwóch, z których każdy przedstawiłby o sobie opinię jeszcze innych dwóch, i tak dalej, i tak dalej. Jeżeli uwzględnić, że każdy wplątany w ten łańcuch obowiązany byłby dodatkowo wykazać się dotychczasową niekaralnością oraz uregulowaniem wszystkich należnych podatków, teoretycznie procedura zgłaszania jednego kandydata ciągnąć by się mogła lat kilka. Praktycznie jednak to wszystko nie miało żadnego znaczenia, ponieważ i tak nikt się nie zgłosił.

— Zwołajmy jutro wszystką ludność miasta w jedno miejsce i uczyńmy próbę ostatnią — zaproponował Zorobabel.

— Ostateczną — poprawił Azaryjasz i od tej poprawki lekko ścierpły krzyże obecnym śmiertelnikom.

Zgodzili się jednak, że innego wyjścia nie ma: i burmistrz Jachsyjel, i biorący udział w naradzie wyżsi urzędnicy miejscy, i oczywiście wszyscy trzej sędziowie.

— Jednomyślnie — stwierdził Hod, który protokołował.

Najdłużej trwało ustalenie, gdzie ma się odbyć owo zebranie całej ludności. Początkowo brano pod uwagę trzy miejsca: rynek miejski, stadion sportowy i amfiteatr. Po krótkiej dyskusji rynek odpadł, gdyż po pierwsze mógł się okazać za mały, a po drugie podejrzewano, że bliskość mieszkań skusi mniej zdyscyplinowanych do wymknięcia się chyłkiem, co jak wiadomo jest jedną z większych przyjemności uczestników wszelkich zebrań.

— Ja oddaję głos mój za stadionem — powiedział burmistrz. — Jest dostatecznie duży i położony ani za daleko, ani za blisko miasta.

— Tylko że słońce będzie tam okrutne — zauważył Chodorlahomer. — Co słabowitsi porażeni być mogą a zachorzeć i kłopotu przyczynić.

Istotnie stadion był całkowicie odsłonięty i w upalne południe nagrzewał się jak gigantyczna patelnia. Zupełnie inaczej amfiteatr. Powody tego dziwnego zjawiska wyjaśnił sędziom w krótkich słowach Hesron, kierownik miejskiego wydziału kultury.

Otóż ongiś mieszkańcy miasta lubili swój teatr i tłumnie bywali na każdym przedstawieniu. Mieli nawet ukochane sztuki, na które potrafili przychodzić, ile razy je wystawiano, żeby porównywać subtelne różnice w inscenizacjach i grze różnych artystów. W tych czasach kamienna misa amfiteatru na każdym przedstawieniu była wypełniona po brzegi, najmniejsza trawka nie zdołała się zakorzenić pomiędzy płytami. Od kilku lat zmieniło się to jednak całkowicie. Artystom sprzykrzyło się grać bez przerwy sztuki w podobnym stylu, aplauz publiczności przestał im wystarczać. Zaczęli tworzyć i inscenizować widowiska dla siebie samych, dla kolegów swoich i krytyków. Widzowie początkowo pokornie nudzili się na tych dziwnych i bez składu sztukach, a nawet jedni przed drugimi usiłowali udawać, że coś z tego rozumieją. Potem z wolna zaczęli bywać w teatrze coraz rzadziej i rzadziej, wreszcie przestali przychodzić w ogóle. Między kamiennymi płytami, których już nie deptały tysiące stóp, najpierw nieśmiało puściła się trawka, potem wiatr przywiał nasiona krzewów różnego rodzaju, które znalazły tu odpowiedni grunt i poczęły rozrastać się i rozpierać. Dziś w amfiteatrze było dość miejsca, aby pomieścić ludność miasta, a zarazem liczne drzewka i krzaki dawały upragniony cień.

— Zdecydowano jednomyślnie, jako zebranie odbędzie się w amfiteatrze — zaprotokołował Hod.

Stary woźny magistracki Booz przywdział znów swój galowy mundur, wziął bęben i ruszył w miasto zwoływać mieszkańców na jutrzejsze zebranie. Otaczali go milczącym kołem, wysłuchiwali komunikatu i bez komentarzy rozchodzili się po domach. Na bezchmurnym niebie słońce chyliło się ku zachodowi. Kto wie — pomyślał Booz — czy nie po raz ostatni zachodzi nad grzesznym miastem. Nieoczekiwanie dla siebie samego wzniósł pałeczki i wysłużony bęben nadprogramowo zagrzmiał posępnym werblem.

Operacja „Sodoma” wkraczała w swoją ostatnią fazę.

Joas obudził się pierwszy, Ceila jeszcze spała. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. Wypoczęte i wymyte słońce wyłaniało się spoza wzgórz, dzień zapowiadał się piękny. Dziś w tym pięknie tkwiło szczególne okrucieństwo.

Promień słońca obudził Ceilę. Przez kilka chwil niecierpliwie przewracała się z boku na bok, pragnąc znaleźć wygodną pozycję i zapaść się jeszcze na moment w sen, potem siadła nagle na łóżku. W swojej wydekoltowanej nocnej koszulce i z rozpuszczonymi włosami wyglądała ślicznie. Ale już doszło do jej świadomości, że to dziś, i jej ładną, choć nieco lalkowatą buzię zeszpecił przestrach.

— Joas! O której to się ma zacząć?

— Kiedy słońce dosięgnie szczytu świątyni. Możesz jeszcze poleżeć sobie trochę.

— A kiedy się skończy?

— Kiedy się skończy? Kiedy się skończy, nas prawdopodobnie już nie będzie. Więc co za różnica.

— Joas!

— Co?

Ceila rozpłakała się.

— Ty mnie już nie kochasz!

Joas przysiadł na krawędzi łóżka i delikatnie gładził ją po włosach.

— Nie płacz. Nie trzeba.

— Nie kochasz mnie! — Ceila małą rączką o długich, wypielęgnowanych paznokciach rozmazywała łzy po twarzy. — Gdybyś mnie kochał, tobyś coś zrobił!

— Co?

— Nie wiem. Coś. Zawsze umiałeś coś zrobić, kiedy było trzeba. A teraz nie chcesz.

— Nie mogę.

— Joas, ja nie chcę zginąć! Ja się boję!

— Wszyscy się boją.

— Ale nie tak jak ja! Czy naprawdę nie ma szans, że znajdą tych dziesięciu sprawiedliwych?

— Chyba nie.

Ceila chlipnęła jeszcze kilka razy i nagle uspokoiła się.

— Wiesz co? Ślubowałam przed zaśnięciem, że jeżeli się tych dziesięciu znajdzie, to ja się z każdym z nich prześpię. Chciałam wymyślić coś mądrzejszego, co mogłabym ofiarować na ołtarzu, ale nie wiedziałam co. Ty się nie będziesz gniewał, prawda?

— A jeżeli to będą niewiasty?

— Niewiasty…? Sprawiedliwe…? — Ceila była w widoczny sposób zaskoczona, myślała z wysiłkiem. — A wiesz, że to mi wcale nie przyszło do głowy… Co teraz robić?

Zmartwiła się ogromnie, szykował się nowy atak płaczu. Joas mocno objął ją ramieniem.

— Co robić? Nie myśleć o tym. W najgorszym razie zginiemy wszyscy razem, więc właściwie nic się nie zmieni. Nie będzie ciebie, ale nie będzie również Haggity i Naary. Ani żadnej innej z twoich przyjaciółek, która mogłaby powiedzieć: ,,Biedna Ceila, co ona miała z życia, nawet się dobrze ubrać nie umiała”. Jest w tym niewątpliwie pewna pociecha.

— Nie żartuj! Pomyśl, ogień i siarka… To musi okropnie śmierdzieć, nie?

— Nie wiem. Wiem tylko jedno: wkrótce trzeba będzie tam pójść. A chciałbym jeszcze raz przytulić się do ciebie…

Joas wsunął się pod kołdrę, ale Ceila odepchnęła go. Coś jej musiało przyjść do głowy, w jej oczach pojawił się nagły błysk.

— Joas!

— Co?

— Ja im powiem.

— Ani mi się waż!

— Powiem im, powiem, powiem! — biła piąstkami w poduszkę. — Ja nie chcę zginąć, nawet razem ze wszystkimi!

— Ceila, kochanie, tylko nie to! Raczej umrzeć! — błagał Joas, tuląc ją do siebie i głaszcząc szczupłe ramiona. — Byłem przecież dobry dla ciebie, spełniałem wszystkie twoje życzenia, nawet kaprysy. Chciałaś się kąpać w oślim mleku, kąpałaś się w oślim mleku. Chciałaś, żeby Naara się dowiedziała, że kąpiesz się w oślim mleku, Naara dowiedziała się. Mało tego, przekupiłem wszystkich właścicieli osłów w mieście, żeby Naara nie mogła dostać oślego mleka do kąpieli.

— Powiem im! — upierała się Ceila.

— Kupowałem ci suknie i klejnoty. Pieściłem cię pozostawiając specjalnie znaki na szyi i ramionach, żeby pękała Haggita, której Salef jest raczej niewydarzony. I nigdy cię o nic nie prosiłem. Teraz proszę o to jedno: nie mów.

— Powiem!

— Nie powiesz!

— Powiem!

Tego rodzaju dialog mógłby teoretycznie trwać w nieskończoność, gdyby Joas nie odebrał oponentce głosu w jedyny rozsądny sposób: mianowicie zamknął jej usta mocnym i długim pocałunkiem.

 

Czcigodna Jeracha wyszła na balkon jeszcze w papilotach i w swoim ulubionym szlafroku buraczkowego koloru, haftowanym w złote lilie i smoki. Stała przez dłuższą chwilę, rozkoszując się urokiem poranka.

— Tamar! — zawołała w głąb mieszkania.

— Słucham panią.

— Przynieś mi tutaj moje ziółka. Chcę pooddychać świeżym powietrzem.

Zasiadła wygodnie w fotelu na biegunach. Tamar przyniosła ziółka w srebrnym kubku.

— Piękny dzień, nieprawdaż, Tamar? Chociaż tylko służebnica, powinnaś do pewnego stopnia odczuwać piękno.

— Do pewnego stopnia odczuwam — odpowiedziała Tamar grzecznie. Jej niechętnego spojrzenia Jeracha nie mogła zauważyć, ponieważ przypatrywała się właśnie pomnikowi.

— Spójrz, jak efektownie błyszczy w słońcu oczyszczony kredą Prawodawca. Za życia błyszczał raczej duchowo niż zewnętrznie. To ostatnia przysługa, jaką mogłam mu oddać.

— Poprawiłam jeszcze sidolem.

— Dziękuję ci — ton Jerachy był łaskawy jak nigdy. — Jesteś w gruncie rzeczy dobra dziewczyna i naprawdę żałuję, że musisz zakończyć swój żywot.

— Ja też żałuję, proszę pani.

— Ty? — spojrzenie Czcigodnej wyrażało niekłamane zdziwienie. — Ty nie masz czego żałować. Cóż to za życie być cudzą służebnicą.

Gestem zatrzymała Tamar, która zamierzała odejść.

— Czy zapakowałaś już wszystkie pisma i listy?

— Tak.

— Nic nie brakuje?

— Nic.

— Walizka bardzo ciężka?

— Bardzo. Zastanawiam się, czy nie lepiej by było zakopać ją w piwnicy, proszę pani.

— Początkowo zamierzałam tak postąpić. Po namyśle jednak zdecydowałam, że zabiorę ją z sobą. Nie ma żadnej gwarancji, że papiery nie spopieleją od żaru, który powstanie w wyniku ognistego deszczu.

Na sąsiedni balkon wyszła ciocia Achsa, jak zwykle w rozchełstanym szlafroku i pantoflach z pomponami. Przeciągnęła się z lubością i ziewnęła szeroko, ukazując swoje pół tuzina złotych zębów. Usłyszawszy rozmowę tuż obok, nastawiła uszu.

— Maszerowanie z takim bagażem będzie wprawdzie dość uciążliwe — kończyła swoją myśl Jeracha — ale za to gdziekolwiek się znajdę, będę miała zapewnioną pozycję.

— Czy mogę odejść, proszę pani?

— Tak. Oczyść jeszcze mój płaszcz podróżny i przygotuj obuwie na drogę, a potem możesz sobie trochę odpocząć przed śmiercią.

— Dziękuję.

— Jeżeli już musiałaś być służebnicą, to bądź co bądź miałaś szczęście, że trafiłaś do tego domu. Część splendoru spływała i na ciebie.

— Tak, proszę pani.

— Możesz odejść.

— Dzień dobry, sąsiadko — ukłoniła się uprzejmie ciocia Achsa. — Piękny dzień dzisiaj mamy, czyż nie tak?

— W samej rzeczy.

— Jak wymarzony do podróży, nieprawdaż?

— Podsłuchiwaniem trudnisz się również? — syknęła Jeracha.

Porcelanowe oczy cioci Achsy wyrażały zaskoczenie i przykrość z powodu niezasłużonego zarzutu.

— Jesteś osobą niejako publiczną, a więc słowa twoje winny należeć do wszystkich.

— Kto tu jest osobą publiczną, o tym nie będziemy dyskutować!

— Jeżeli zamierzałaś mnie obrazić, chybiłaś celu. Owszem, pełnię obowiązki kierowniczki domu publicznego i wcale się tego nie wstydzę. Zarabiam uczciwie na chleb dla siebie i swoich dziewcząt, z którymi żyjemy w prawdziwej przyjaźni i których nie opuszczę w ciężkiej chwili, ratując ucieczką swoje nędzne życie tak jak to czynią niektóre.

— Nieprawda! — oburzyła się Jeracha. — Wcale nie zamierzam uciekać!

— Że też się od razu nie domyśliłam — ciocia Achsa pokręciła głową z ubolewaniem. — Płaszcz podróżny kazałaś oczyścić wyłącznie po to, żeby się mole nie zalęgły, to jasne.

— Nie zamierzam uciekać — Jeracha zdążyła już opanować się i odzyskać swoją zwykłą wyniosłość. — Możliwe jest jednak, że będę zmuszona opuścić miasto. Cokolwiek bowiem by się stało, ja zostanę ocalona.

— Ty?

— Ja!

— A dlaczegóż to, jeśli można wiedzieć?

— Nie ma kataklizmu, z którego nie uratowałyby się jednostki, posiadające zasługi i stosunki — pogarda Jerachy dla ignorancji jej rozmówczyni była wręcz miażdżąca. — Nie zapominaj, kim jestem.

Ciocia Achsa zachichotała drwiąco.

— O, ja już dobrze wiem, kim ty jesteś.

— Cóż to za ton? Czy nie za dużo sobie pozwalasz? Pomnij, wszetecznico, że to całe nieszczęście spada na miasto właśnie przez takie jak ty!

— Nazwała mnie wszetecznicą! — plasnęła w pulchne rączki ciocia z niewymowną uciechą. — Ona, której rzekoma zasługa polega jedynie na tym, że się raz puściła! Oj, bo pęknę ze śmiechu!

— A pęknij sobie, pęknij! Zawsze to przyjemniej, niż usmażyć się w ogniu i siarce!

— Które ciebie ominą, albowiem uznana zostaniesz za sprawiedliwą. Bądź spokojna, prędzej cedr libański wyrośnie mi na dłoni, niż ja do tego dopuszczę!

— Szantrapa! Wydra rozpustna! — wrzasnęła Czcigodna, zapominając na moment o swojej dystynkcji.

— Stara biblijna małpa! — wycedziła z błyskiem rozkoszy ciocia Achsa.

Obie damy demonstracyjnie odwróciły się do siebie plecami i wycofały się w głąb mieszkań.

Dodaj komentarz