Operacja „Sodoma” cz. 11

— No, kto pierwszy? Śmiało! — zachęcał Hod.
— Ja.
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę loży cioci Achsy. Ciocia stała wyprostowana z dumnie wypiętym biustem, jej ozdobiona burzą loków głowa wzniesiona była wysoko, jej porcelanowe oczy patrzyły nieugięcie.
— Ty? Czego chcesz? — spytał zdziwiony Zorobabel.
— Zgłaszam swoją kandydaturę.
— Ty…?
Pierwsza zaśmiała się Jeracha. Zabrzmiało to nieco zgrzytliwie, a oblicze Czcigodnej skręcił przy tym bolesny skurcz, jako że jej usta od dawna nie były ułożone do wydawania tego rodzaju odgłosów. Jest to tzw. ściskośmiech, dolegliwość przykra raczej dla otoczenia niż dla dotkniętych nią, trafiająca się czasem wdowom, częściej urzędnikom na średnim szczeblu, najczęściej literaturoznawcom. Ale i tak to skrzyżowanie mysiego pisku ze skrzypieniem zardzewiałej rynny utonęło natychmiast w ryku rozbawienia, narastającym i zalewającym jak fala cały amfiteatr. Oddawali się wesołości z takim niepohamowaniem, jakby pragnęli skompensować i zagłuszyć w sobie przeżyty niedawno strach.
Achsa czekała cierpliwie, aż się uspokoją. W przeciwieństwie do Zelfy, Lii i pozostałych dziewcząt, które miotały się gniewnie i gestami wyrażały oburzenie, nie wydawała się wcale urażona. Odezwała się dopiero wtedy, gdy już wyśmiali się do końca.
— Nie ma co kwiczeć — powiedziała. — Moje przedsiębiorstwo nie należy wprawdzie do popieranych oficjalnie, ale za to wszyscy oficjele popierają je prywatnie. Doskonale wiedzą bowiem, że w analogicznych instytucjach miejskich nie będą ani w połowie tak dobrze obsłużeni.
— To prawda — przyznał meteorolog Elijab.
— Proszę nie przerywać — skarcił go przewodniczący.
— Miasto również nie może na mnie narzekać, płacę wysokie podatki w terminie i bez szemrania. Ewentualne zlikwidowanie przeze mnie mego zakładu musiałoby spowodować natychmiastowe zamknięcie biblioteki miejskiej, której deficyt wyrównuję.
— To także prawda — potwierdził kierownik wydziału kultury Hesron.
— Nie przerywać!
Ciocia Achsa czuła, że jej szanse idą w górę, rzeczowe argumenty trafiały do zgromadzonych. Już nikt się nie uśmiechał drwiąco, wszyscy słuchali z uwagą. Czcigodna patrzyła gdzieś w bok.
— Czemu nie miałabym zasługiwać na miano sprawiedliwej? Moje życie prywatne jest czyste jak łza. Prowadzony przeze mnie zakład funkcjonuje wzorowo. Wprowadziłam surowe przepisy, ponieważ wyznaję zasadę: im większy burdel, tym surowsze przepisy, im surowsze przepisy, tym większy burdel.
To niemal wszystkim trafiło do przekonania i wywołało szmer aprobaty, tu i ówdzie rozległy się nawet oklaski. Ciocia uśmiechnęła się wdzięcznie, ukazując bogatą zawartość swojej jamy ustnej.
— Proszę o zapisanie mego imienia na tablicy — zakończyła i złożywszy sędziom ukłon pełen dystynkcji siadła.
Sędziowie naradzali się. W amfiteatrze po cichu wymieniano komentarze.
— Ma baba głowę — zachwycał się jubiler Sydon.
— Nie głową to wszystko osiągnęła, nie głową! — syknęła ze złością jego nałożnica Melcha. Klejnoty, którymi była obwieszona, brzęknęły przy tym samokrytycznie, jakby chciały zapytać: a my to jak osiągnięte?
— Jak myślisz, zapiszą ją czy nie? — zagadnął Kaata hycel miejski Nachor. — Trzeba przyznać, że swój interes prowadzi dobrze.
Dobrze prowadzi interes, oparty na złym prowadzeniu się. Cholerny rebus.
— Zapiszą ją, zapiszą, nie bójcie się — wtrąciła się ubiustowiona połowica hycla. — Uczciwej kobiety, jakby była taką ladacznicą, toby może i nie zapisali, ale ją zapiszą. Wszyscy jesteście jednakowi.
— Spokój tam! — huknął Abisur. — Wysoki sąd ogłasza decyzję.
— Prezydium — oznajmił przewodniczący — postanowiło po naradzie odrzucić zgłoszoną kandydaturę. Powiedziane jest albowiem: „Izaż może kto brać ogień do zanadrzy swoich, aby szaty jego nie zgorzały? Izaż może kto chodzić po rozpalonym węglu, aby się nogi jego nie poparzyły?”1) I powiedziane jest: „Nieprawości własne pojmają niezbożnika a w powrozach grzechu swego uwikle się”2). I jeszcze powiedziane jest: „Odejmij zużelicę od srebra, a wynijdzie odlewającemu naczynie kosztowne. Odejm niezbożnika od oblicza królewskiego, a umocni się w sprawiedliwości stolica jego”3). Prezydium docenia wprawdzie przedsiębiorczość i prywatną inicjatywę kandydatki, jednakowoż stoi na niewzruszalnym stanowisku, iż nie jakość usług decyduje, jeno ich kierunek. Kto czyni dobro nawet źle, bardziej jest sprawiedliwym, niż ten kto czyni zło nawet najlepiej.
— Sprawa do dyskusji — sprzeciwił się Sebeon.
— Mają rację! — krzyknęła ubiustowiona. Podtrzymało ją kilka innych niewiast.
— Nie mają racji! — poparł poetę wykidajło Laban.
Sebeon zerwał się. Bez wątpienia zamierzał wygłosić dłuższe przemówienie.
— Przemyślałem tę rzecz. Cóż to jest właściwie dobro? I cóż to jest właściwie zło? I gdzie przebiega granica, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę zło immanentne, tkwiące jak wiadomo w każdej…
— Siadać!
Ciocia Achsa wstała z wolna. Była groźna. Była jak lwica, której przy okazji odbierania lwiątka nadepnięto jeszcze dodatkowo na najboleśniejszy odcisk. Zdawało się, że wcale nie podniosła lekko zachrypłego głosu, a przecież bez trudu zagłuszyła wszystkich.
— Ach tak? Więc ja nie jestem dość dobra dla was? Nie jestem godna figurować w tak zacnym towarzystwie? W takim razie coś wam powiem…
— Nie udzieliłem ci głosu — przerwał jej Zorobabel.
Ciocia ujęła się pod boki, który to gest od zarania ludzkości i pod każdą szerokością geograficzną zapowiada otwarcie śluz dla niczym nie skrępowanego potoku wymowy.
— Sama sobie udzieliłam i wszyscy anieli świata nie potrafią mi teraz zamknąć gęby! Jeżeli ja nie jestem dostatecznie godna, to żądam, żeby przede wszystkim skreślić z listy tę oszustkę!
Pulchny palec cioci wymierzony był w pierś Czcigodnej. Sędziowie spojrzeli po sobie zaskoczeni. W amfiteatrze zakotłowało się, jedni wstawali, aby zobaczyć, o kim mowa, inni siłą sadzali ich na miejsce, żeby nie uronić nic z pasjonującego widowiska. Pulchny palec, zakończony ostrym jak sztylet, rubinowym paznokciem, trwał wycelowany oskarżycielsko.
Jeracha zerwała się z miejsca, grymas wściekłości bynajmniej nie dodawał urody jej obliczu.
— Jak śmiesz! Ty…
— Proszę o spokój!
— Jak śmiem? — szydziła ciocia Achsa. — Ty dobrze wiesz, jak śmiem! Przez tyle lat milczałam, bo co mi tam zależało, ale jeżeli toto ma być lepsze ode mnie, to niech się wszyscy dowiedzą!
— Uważam, że trzeba ją jednak wysłuchać — powiedział Azaryjasz, miną pełną powagi maskując siarczystą uciechę. Nie znosił Czcigodnej od pierwszej chwili.
Jeracha dramatycznym gestem wyciągnęła ręce w stronę podium.
— Nie wierzcie jej, sędziowie moi! Ona kłamie!
— Opanuj się, niewiasto — zwrócił się Zorobabel do Achsy. — Udzielam ci głosu, wszelako pod warunkiem, iże przemawiać będziesz w sposób parlamentarny.
— Nie wierzcie jej! — jeszcze raz rozpaczliwie krzyknęła Czcigodna.
— Słyszycie? Mówi, żeby mi nie wierzyć. Bo ona już wie, co powiem, i wie, że to szczera prawda. Od lat żeruje na pamięci wielkiego człowieka, można powiedzieć, że wyślizgała się na jego…
Zorobabel trzasnął pięścią w stół.
— Parlamentarnie!
— Przepraszam, uniosłam się — ciocia Achsa dygnęła jak pensjonarka. — Nie jestem dyplomatą, jestem skromną bajzel-mamą. Ale obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.
— Mów dalej — przyzwolił uprzejmie Zorobabel.
— A więc od lat ciągnie korzyści z tego, iż rzekomo była nałożnicą Prawodawcy…
— Byłam! On całował te usta i głaskał te włosy i pieścił te biodra!
Ciocia zmierzyła przeciwniczkę spojrzeniem pełnym pogardy, jakim wytrawny zawodowiec patrzy na amatora, próbującego przechytrzyć go w jego własnej dziedzinie. Po czym odwróciła się do prezydium.
— To był kompletny impotent — powiedziała zimno.
Wybuchła wrzawa. Rewelacja dotycząca legendarnej osobistości poruszyła cały amfiteatr, każdy miał na ten temat własny pogląd, wszyscy ze wszystkimi poczęli naraz dyskutować i spierać się. Ponad zgiełk wybijał się piskliwy, załamujący się głos Jerachy:
— Kłamie! Kłamie! Kłamie!
Dzwonek przewodniczącego dzwonił bez przerwy. Skutek był taki, jakby ktoś usiłował uspokoić wzburzone fale oceanu lejąc oliwę z naparstka.
— Uspokójcie się! — wołał Azaryjasz.
— Spokój! — ryczał strażnik Abisur, dla większego efektu bijąc w gong.
Dopiero po dłuższej chwili uciszyło się o tyle, że ciocia mogła mówić dalej.
— Zarzuca mi się kłamstwo — powiedziała, uśmiechając się ironicznie. — A przecież są jeszcze w moim domu dwie byłe pracownice, obecnie już rencistki. One mogą potwierdzić. Wspominają go z niekłamanym sentymentem i przechowują z pietyzmem drobne podarki, które od niego otrzymały. Był bowiem wielkim człowiekiem i wzbudzał szacunek i podziw. Przychodził dość często, żeby odetchnąć życzliwą atmosferą i odpocząć od tego piekła, jakie miał w domu. Rzecz jasna, że obie odwiedzane, jako pracownice odpowiedzialne i świadome swoich obowiązków, wielokrotnie próbowały ułożyć stosunki z nim na innej płaszczyźnie, bardziej odpowiadającej specyfice tego domu. Niestety, bez skutku. Nie ma bowiem wielkości bez skazy.
— Kłamie! Przekupiła dwie stare rozpustnice, żeby mnie zniszczyć! Znamy te metody!
— Nie, to prawda.
To była Tamar. Niepostrzeżenie wyśliznęła się z loży swojej chlebodawczyni i teraz stała przed stołem sędziowskim. Jej piękna twarz była blada, jej piękne oczy płonęły.
— To prawda. Wśród papierów, które pozostawił, są również recepty. Próbował różnych specyfików, równie znanych jak bezskutecznych.
— Tamar! — załamała ręce Jeracha. — I ty przeciw mnie…?
Tamar obróciła się ku niej. W jej spojrzeniu było tyle nienawiści, że Czcigodna nie wytrzymała i odwróciła wzrok.
— Długo czekałam na tę chwilę — powiedziała dziewczyna — ale doczekałam się. Teraz mogę nawet zginąć.
Ukłoniła się sędziom i z lubością kołysząc się w biodrach jak nie czyniła już od lat, skierowała się w stronę loży cioci Achsy. Powitano ją ciepłymi uśmiechami, Salomit i Fua zwana Dryndą zrobiły jej miejsce między sobą.
— Prezydium postawione zostało w trudnej sytuacji — zaczął Zorobabel. Zanim przeszedł do dalszej części przemówienia odchrząknął, potem odkaszlnął, potem napił się wody i jeszcze raz odkaszlnął. — Jednej z osób, uznanych za sprawiedliwe, udowodniono karierowiczostwo, żerowanie na historii i wyciąganie osobistych korzyści z cudzych zasług. Są to wszystko grzechy ciężkie, jednakowoż jak wykazuje praktyka, ujawniane bywają zwykle za późno. Procedura zasadniczo nie pozwala nam dyskwalifikować osób, raz oficjalnie postawionych na piedestale.
— Bywały jednak takie wypadki — zauważył Azaryjasz.
— Ale po śmierci osoby zainteresowanej.
— Za życia również — wtrącił się Hod. — Czy mam wymienić imiona?
— Nie! — krzyknął Zorobabel rozpaczliwie. Prawdopodobnie wcale nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy, ale wyprowadziła go z równowagi myśl, iż dyskusja mogłaby ześliznąć się na główny tor. Tylko tego jeszcze brakowało!
— Więc jak? — nalegała twardo ciocia Achsa. Czuło się, że nie ustąpi, że gotowa zrobić w każdej chwili niebotyczny skandal. — Skreślacie ją, czy nie skreślacie?
Sędziowie spierali się szeptem. Wreszcie znaleziono formułę kompromisową.
— Prezydium — oznajmił w imieniu zespołu Hod — postanawia sprawę pozostawić chwilowo w zawieszeniu. Wrócimy do niej na końcu.
Ciocia Achsa prychnęła pogardliwie i demonstracyjnie odwróciła się tyłem do podium. Panienki gestami pełnymi oburzenia manifestowały solidarność z kierowniczką. „Hańba!” krzyknęła nawet Debora, która miała może najmniejszy temperament zawodowy, ale za to największy społeczny, co się zdarza.
W przeciwległej loży Czcigodna wstała, ale zaraz potem usiadła nic nie powiedziawszy. Wargi miała zagryzione i była blada jak wyobrażenie przeciętnego człowieka o prawdziwej sprawiedliwości.
— Kto zgłasza się następny? — zapytał Azaryjasz.
Milczenie.
— Zaprawdę, zbudźcie się! — krzyknął Hod. — Za chwilę może być za późno!
Milczenie.
— A więc nie masz więcej sprawiedliwych pośród was?
Milczenie.
— Wzywam po raz ostatni: podajcie nam jeszcze dwa imiona, tylko dwa imiona! Ocalcie siebie i nie zmuszajcie nas, iżbyśmy wydali okrutny wyrok, przed którym wzdragają się serca nasze…
To nie był apel, to była prośba, nieomal błaganie. Zorobabel bowiem wiedział już, że jeżeli nie odnajdą w końcu dziesięciu sprawiedliwych, będzie to nie tylko koniec tego miasta i jego mieszkańców, będzie to również jego osobista klęska. Klęska, z której się nigdy nie podniesie. Zaczęło się od nieuchwytnego, ale coraz natrętniejszego niepokoju, od mglistych przeczuć i obaw, które z wolna przerodziły się w pewność: taka zorganizowana, zbiorowa masakra musi stanowić niebezpieczny precedens. Na tyle poznał już ludzi, żeby nie wątpić, że metoda przypadnie do gustu i znajdzie licznych kontynuatorów. I kto będzie wówczas odpowiedzialny za wskazanie drogi, kto będzie tym, który swoim uwiecznionym w najdostojniejszych księgach czynem rozgrzesza niejako naśladowców? On, Zorobabel! Udręczona ludzkość znienawidzi go i po tysiąckroć przeklinać będzie jego imię, a on — czym się będzie tłumaczył? Tym, że działał na rozkaz? Tchórzliwe i nieprzekonywające.
Podobnie posępne myśli musiały nawiedzać dwóch pozostałych sędziów, bo siedzieli przybici i markotni.
— Wszystko na nic — westchnął Azaryjasz.
— Klapa — jęknął Hod.
Amfiteatr trwał w milczeniu.
Nagle niebo przyciemniało i zerwał się wiatr. Nie był to jednak zwykły wiatr, dmący z północy na południe lub ze wschodu na zachód. Gorącymi podmuchami uderzał raz z tej, raz z tamtej, kręcił się jak wściekłe zwierzę, atakował wyjąc przeciągle. Pod jego naporem ziemia jak gdyby zaczynała się chwiać, wydając głuchy, przerażający pomruk. Niebo ciemniało coraz bardziej, przebiegać po nim jęły krótkie, ostre błyski, początkowo rzadkie, z każdą chwilą gęstsze. A pomiędzy niebem i ziemią zapalały się tu i tam niebieskie ogniki i rozprzestrzeniać się począł przykry, duszący odór płonącej siarki.
Amfiteatr zamarł. Nikt nie zerwał się do ucieczki, nikt nawet nie krzyknął. Siedzieli jak sparaliżowani, rozszerzonymi od grozy oczyma wpatrując się w przerażające widowisko. A najokropniejsze i najbardziej niesamowite było to, że wybuchające coraz gęściej smrodliwe płomyki i zajadła, wzmagająca się z każdą chwilą czarna wichura w niepojęty sposób omijały podium. Nad stołem prezydialnym powietrze stało przezroczyste i spokojne, nie drgnął targnięty powiewem ani jeden włosek na brodzie żadnego z sędziów. Świat ziemski i ten drugi oddzielały się od siebie nieuchronnie, jak zbełtane na chwilę w jednym naczyniu woda z oliwą.
Znak był aż nadto wyraźny, nie można było dłużej czekać. Zorobabel wstał, uroczysty i tragiczny, odrzucił do tyłu głowę i wyciągnął przed siebie ramiona.
— Nieszczęśni, a zatem nie masz dla was ratunku — zawołał, a głos jego drżał. — Owo rzekę jako sędzia i w imieniu sędziów drugich, że uczyniliśmy wszystko, iżby was ocalić. Wszelako nie znalazło się w tym mieście grzesznym nawet dziewięciu sprawiedliwych. Przeto władzą swoją ogłaszam…
— Jest! Jest sprawiedliwy!
Przeraźliwy krzyk niewieści rozległ się z tego miejsca, gdzie siedział Joas ze swoją bandą. Powstało zamieszanie, nagle wszyscy ocknęli się z martwoty, niektórzy wstawali z miejsc, inni w dalszych rzędach wskakiwali na ławy, żeby ponad głowami tamtych zobaczyć, do kogo należy ów głos.
Zaskoczony Zorobabel porozumiał się wzrokiem z Azaryjaszem i Hodem, którzy zgodnie kiwnęli głowami.
— Zbliż się, niewiasto, i mów — rzekł.
Wichura nagle umilkła i przywarowała, stała się wielka cisza i w tej ciszy w najdalszych rzędach słyszano wyraźnie, jak Ceila woła, przepychając się z trudem przez tłum:
— Jest dziewiąty sprawiedliwy! Jest tu, pośród nas!
— Imię jego? — spytał Zorobabel, gdy zdyszana stanęła wreszcie przed podium.
— Joas, syn Kaleba.
Napięta cisza pękła jak szyba, w którą ciśnięto kamieniem, rozsypała się w tysiąc okrzyków zdumienia, zaskoczenia i niedowierzania. Wszystkie one zlały się w ogólną wrzawę.
— Drwi sobie z nas! — skrzywił się Hod.
— Zaprawdę, niewiasto — powiedział Zorobabel karcąco — nie czas po temu, aby żarty stroić.
— Nie, ja nie drwię! Mówię prawdę, uwierzcie mi!
W jej głosie było tyle szczerości i przekonania, że sędziowie spojrzeli po sobie zakłopotani i niepewni.
— Dostała hopsa z cykorii — mruknął Salef do Hamuela dostatecznie cicho, aby nie doszło do Joasa. Haggita dosłyszała i parsknęła, ale zmroziło ją natychmiast spojrzenie kochanka. Joas siedział nieporuszony, jakby to wszystko dotyczyło kogo innego.
Diagnoza Azaryjasza była identyczna, acz wyrażona innymi słowy:
— Mniemam, jako w mózgu jej się pomieszało ze strachu, kierowniku.
Z niekłamanym żalem patrzył przy tym na toczone ramiona i opływowy biust dziewczyny. Że też takie delicje muszą zginąć, zmarnować się nieproduktywnie, podczas gdy mogłyby…
Zorobabel kiwnął głową.
— Odejdź, nieszczęsna — rzekł łagodnie. — Litujemy się nad tobą, wszelako nic nie możemy poradzić.
Ceila nie ustępowała. Obiema rękami uczepiła się stołu sędziowskiego, krzyczała.
— Wysłuchajcie mnie! Musicie mnie wysłuchać! Przysięgam wam, że nie ma człowieka uczciwszego i bardziej zasługującego na miano sprawiedliwego niż Joas!
— Zwany Huncwotem — zauważył Hod ironicznie.
— Tak.
— Sama widzisz — po ojcowsku perswadował Azaryjasz. — Dano mu taki przydomek, jakoż więc może być uczciwy i sprawiedliwy? Bredzisz, niewiasto!
— To niczego nie dowodzi — broniła się Ceila. — O tobie mówią u nas: ten gruby świntuch, a przecież jesteś aniołem, nie?
Rozległo się kilka stłumionych chichotów. Azaryjasz zaczerwienił się i zezem spojrzał na Zorobabela. Przewodniczący z najwyższym trudem zachowywał powagę. Sytuację uratował Hod.
— Wszyscy wiedzą — powiedział surowo — że twój Joas robił różne machlojki, kantował, kombinował i zbijał duże pieniądze na lewo.
— To prawda — przyznała Ceila.
— Więc?
— Nie wiedzą tylko, co z tymi pieniędzmi robił. Nie wiedzą, że ani jednego srebrnika nie schował do własnej kieszeni.
— Jak to…? — zdumiał się Zorobabel.
— Jak to…? — powtórzył za nim jak echo Azaryjasz.
— A gdzież je podziewał, u licha? — rozzłościł się Hod.
— O to już spytajcie jego samego. Ja swoje powiedziałam.
Odwróciła się w stronę amfiteatru. A w amfiteatrze wrzało. Wyglądało na to, że zapomnieli o grozie, jaką przeżyli przed chwilą, o wiszącej nad ich głowami zagładzie. Że pasjonuje ich tylko jedno: to o Joasie — prawda czy nieprawda? Być może nawet nie zauważyli, że wstrętne ogniki zaczęły z wolna zanikać, zapach siarki rozwiał się, powietrze znów było czyste i niebo jasne.
— Synu Kaleba — zagrzmiał Zorobabel — podejdź ku nam!
Joas jak gdyby dopiero teraz obudził się. Wstał i z opuszczoną głową, nie śpiesząc się, zaczął się przeciskać między rzędami. Ceila podbiegła do niego, ale odsunął ją stanowczym gestem.
— Joas, kochany! — powiedziała cicho i rozpłakała się. Podniósł głowę i przez chwilę patrzył na nią z niemym wyrzutem. Potem odwrócił się ku sędziom.
— Joasie — głos Zorobabela pełen był uroczystego namaszczenia — postanowiliśmy zapytać cię i ufamy, że wobec powagi chwili odpowiesz nam zgodnie z sumieniem swoim. Zali prawda to, co powiedziała niewiasta owa?
Czekali na odpowiedź, a on stał przed nimi zgnębiony i blady. Kilka razy poruszył wargami, ale widocznie gardło miał ściśnięte i nie mógł wydobyć głosu. Cały amfiteatr wstrzymał dech.
— Zali prawda to? Mów! — nalegał Azaryjasz niecierpliwie.
Joas popatrzył na niego żałośnie, potem obejrzał się za siebie, potem ciężko westchnął i powiedział cichutko:
— Prawda.
Amfiteatr oszalał.
— Wariat! — ryczał Hamuel.
— Zupełnie zwariowany wariat! — wtórował mu Salef.
— Nie taki wariat, nie taki wariat — uspokajał ich sceptyk Neftuchym. — Raczej cwaniak, duży cwaniak! I ta jego cizia cwaniucha. Zmówili się.
Jubiler Sydon aż podskakiwał na miejscu z oburzenia.
— On? Sprawiedliwy? — pieklił się — Oby śledziona moja sparszywiała we mnie, oby pępek mój i wątpia moje wywróciły się na lewą stronę, jeżeli ja do tego dopuszczę! Dopiero co nabił mnie wraz ze swymi kumplami na ponad tysiąc srebrników…
— Tysiąc dwieście według kosztu własnego nie licząc ewentualnego zysku — brzęknęła rzeczowo jego nałożnica Melcha.
— Bądźcie logiczni — przekonywał Neftuchym. — Co było, spłyło. Za to jeżeli jeszcze jeden taki kozak się znajdzie, jesteśmy ocaleni.
— Mojego nie daruję, wolę zginąć — upierał się Sydon.
W ostatnich rzędach kotłowało się.
— Puśćcie mnie, już ja im wygarnę! — szarpał się olbrzymi ślusarz Magdyjel, którego z obu stron trzymali za poły introligator Zabulon i fryzjer Chupim. — Mówię wam, że sędzię przekupieni i łobuza sprawiedliwym ogłoszą!
— Siedź, ślusarzu, nie ciebie oszukiwał, nie twój interes — tłumaczył mu fryzjer jak dziecku.
— Kiedy krew mnie zalewa!
— Protestuję! — wrzeszczał wymachując rękami hycel Nachor.
— Protestujemy! — piszczała w swojej loży Czcigodna.
Zorobabel długo dzwonił, potem zapomniawszy o dostojeństwie raz i drugi walnął pięścią w stół.
— Spokój! Siadać!
Wreszcie uciszyli się.
— Azaż dziwić się — zwrócił się do Joasa — iże, coś rzekł, takowe przeciwieństwo a chryję sprawiło, jeśli w imieniu swoim i sędziów drugich wyznać muszę, jako i my nic a nic nie rozumiemy. Czy możesz nam powiedzieć, synu Kaleba, zwany Huncwotem, co to wszystko znaczy? W jakim celu popełniałeś przestępstwa, jeżeli nie korzystałeś z owoców ich? I co robiłeś z uzyskanymi przez niezbożne machinacje dochodami?
— Mogę powiedzieć — rzekł Joas, a głos jego smutny był i pełen rezygnacji. — Teraz już mi wszystko jedno. I tak jestem zgubiony.
— Zgubiony…? — wykrzyknął Azaryjasz. — Chyba odwrotnie!
— Wy tego nie rozumiecie, sędziowie. I nigdy nie zrozumiecie.
— Dlaczego?
— Bo wy jesteście nie z tej ziemi. Ale ja — ja jestem niestety z tej ziemi, z tego miasta. Ja wiem, co to znaczy, że od dziś będą mówili o mnie: porządny człowiek.
Sędziowie popatrzyli po sobie. Istotnie nic nie rozumieli.
— Wszakże to tytuł do chwały — powiedział z przekonaniem Zorobabel.
— A jakże. Tylko że podnieść się już z tego nie można. Przestałem się liczyć. Straciłem wszelki autorytet.
— Joasie, przebacz! — krzyknęła Ceila rozpaczliwie.
Spojrzał na nią wzrokiem pełnym żalu.
— Przysięgałaś.
— Nie mogłam znieść myśli, że zginiesz. Miłuję cię!
— Od jutra przestaniesz — powiedział z goryczą. Chciała protestować, ale nie dopuścił jej do słowa. — Czy można, żono moja, miłować człowieka, traktowanego przez ogół z pobłażliwym lekceważeniem?
— Żono…? — zdziwił się Azaryjasz.
Joas objął Ceilę ramieniem. Przytuliła się do niego uszczęśliwiona.
— Tak, jest moją żoną. Moją dobrą, wierną żoną. Wolała jednak udawać nałożnicę, żeby mnie nie ośmieszać w towarzystwie.
Zorobabel wstał. Czekali, co powie, ale on długo milczał, patrząc gdzieś ponad głowami tłumu. Ręce mu lekko drżały i trzęsła się patriarchalna broda.
— Ludzie — rzekł w końcu — ludzie, któż was zrozumie? Patrząc na was z wyżyny naszej, zbudowaliśmy sobie system kryteriów prosty i nieskomplikowany: to jest dobre, mówiliśmy, a to jest złe, tak trzeba, a tak nie należy. Zaprawdę, zaczynam się obawiać, że jesteśmy nie byle jakie trąby…
Usiadł i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie wyjawiłeś nam jeszcze, co czyniłeś z pieniędzmi zdobytymi dzięki niezbożnym machlojkom — przypomniał Hod.
— Właśnie, co robiłeś z pieniędzmi? — podchwycił Azaryjasz. — Zali w rzeczy samej ani srebrnika nie wziąłeś dla siebie? Trudno nam dać wiarę!
— W rzeczy samej. Budowałem za nie drogi i mosty, utrzymywałem żłobki i szpitale. Umiejętnie i z wielkim nakładem pracy stwarzałem jednak pozory, że przepijam je i wyrzucam na dziwki. Dzięki temu udało mi się zachować powszechny szacunek.
— Wina! — jęknął Hod. — Pół wieczności za butelkę wina! Bez wina nie razbieriosz…
Burmistrz Jachsyjel zerwał się ze swego miejsca w pierwszym rzędzie. Był blady z oburzenia.
— To skandal! W takim razie od tych pieniędzy powinny być odprowadzane do kasy miejskiej należne podatki! Popełnione zostało przestępstwo gospodarcze!
— Tak jest — basował sekretarz Chodorlahomer — pan burmistrz ma rację. Gdyby te pieniądze zostały skradzione na prywatny użytek, to co innego, nie mielibyśmy pretensji, ale jeżeli użyto ich na cele społeczne, winny być przed tym odpowiednio opodatkowane. Mówią o tym wyraźnie paragrafy, paragraf dwieście trzeci i paragraf…
Zorobabel podniósł głowę.
— Dosyć — powiedział groźnie. — Ani słowa więcej.
Usiedli stropieni, ale bynajmniej nie przekonani.
— Czy to już wszystko, co miałeś nam do powiedzenia? — zwrócił się przewodniczący do Joasa.
Joas potrząsnął głową.
— Nie, jeszcze jedno. Dotychczas bano się mnie. Potrafiłem tak postępować, żeby się mnie bano. Kogo się nie boją, ten nie osiągnie nic. Teraz przepadło. Kto by się bał porządnego człowieka?
Głos mu się załamał.
— Jestem zgubiony — zdołał jeszcze wyjąkać i rozpłakał się.
Pierwszy zerwał się ze swego fotela Hod. Zorobabel i Azaryjasz wyszli również z poza stołu prezydialnego. Głęboko wstrząśnięci, otoczyli biedaka kołem.
— Nie płacz, Joasku, nie płacz! — pocieszał go przewodniczący, delikatnie głaszcząc po głowie.
— Nie płacz, bo serca nam się krają — Azaryjasz własną chusteczką ocierał mu łzy. Kiedy skończył, chusteczkę pożyczył Hod, który sam poczuł wilgoć pod powiekami.
— Płacz sprawiedliwego — tłumaczył się — jest czymś, czego żaden anioł nie wytrzyma. No, chyba że jest na urzędowym etacie — dodał po namyśle.
Zorobabel dał znak woźnemu. Stary Booz entuzjastycznie trzasnął obcasami i przystąpił do kaligrafowania.
— Spójrz, Joasie, i uśmiechnij się — powiedział.
Azaryjasz wzruszony. — Oto zapisujemy imię twoje na tablicy. I nie wzgardzony, jeno wielbiony będziesz jako ten, który ocalił miasto!
— Czy są jakoweś sprzeciwy? — spytał dla porządku przewodniczący.
Sprzeciwów nie było. Sędziowie wrócili na swoje miejsca.
— A więc mamy już dziewięciu.
— Jeszcze tylko jeden.
— Z jednym chyba kłopotów nie będzie. Zgłaszajcie, proszę.
Cisza.
— Może być jeden, może być jedna — powiedział znacząco Hod i zatarł ręce.
— Zali masz kogoś określonego na myśli?
— Tak.
Wyłowił wzrokiem Ceilę.
— Ją.
— Niezła myśl — pochwalił Azaryjasz.
— Powiedział o niej mąż, iż jest dobra i wierna. Nie jest to mało, zważywszy iż w większości wypadków wierne bywają niedobre, a dobre niewierne. Uważam, że zasługuje na to, abyśmy wpisali ją na listę.
— I będziemy mieli komplet! Brawo!
Ale Ceila potrząsnęła głową.
— Dziękuję wam, sędziowie. Jednakowoż niewiasta, która miłuje tak jak ja, nie może być uznana za sprawiedliwą. Nie ma takiego grzechu, którego bym nie popełniła radośnie, gdyby zażądał. Nie ma takiego przestępstwa, przed którym bym się zawahała, jeżeli tylko mogłoby uczynić go szczęśliwym. Nie ma takiej zbrodni, przed którą bym się cofnęła, gdyby inna chciała mi go zabrać.
— Bombowa babka! — mruknął Azaryjasz do Hoda. — To jest dopiero prawdziwe niebo!
— Nie przekonałaś nas, niewiasto — perswadował Zorobabel — o swoich rzekomych niezbożnościach mówisz albowiem w trybie warunkowym. My doskonale wiemy, jako każdy sprawiedliwy jest potencjalnym grzesznikiem, a każdy grzesznik był potencjalnym sprawiedliwym, aktualna pozycja moralna człowieka zależy od nacisku niezliczonych okoliczności. Wszelako nas w tej chwili tylko ta aktualna, być może przypadkowa pozycja interesuje. Dotychczas przecież żadnej ze zbrodni, o które się oskarżasz, nie popełniłaś?
— Niewiele brakowało — uśmiechnęła się Ceila. — Kwadrans temu, kiedy nie chciałeś uwierzyć w uczciwość Joasa, byłam zdecydowana wydrapać ci oczy albo odgryźć nos.
Zorobabel mimo woli końcem palca dotknął nosa. Ochłódł w widoczny sposób.
— No cóż, nie, to nie. Regulamin nie pozwala ogłaszać sprawiedliwym kogoś, kto sam się za takiego nie uważa. Powiedziane jest: „nic na siłę w królestwie moim”.
— A zatem ciągle jeszcze brak nam jednego do dziesięciu.
— Ludzie, tylko jednego!
— Ufam, że wrychle go najdziemy.
— No…?
Milczenie.
— Obudźcie się! Ratujcie się!
— Zali chcecie utonąć przy samym brzegu…?
Milczenie.
— Jeżeli nie żal wam siebie samych, pożałujcie choć sędzię wasze nieszczęsne!
Joas podniósł rękę do góry.
— Można?
— Ależ proszę, proszę — ucieszył się Zorobabel.
— Zaprawdę, patrzę na was, sędziowie, i dziwuję się w sercu swoim — zaczął nowo kreowany sprawiedliwy i urwał zawstydzony. — Przepraszam, niechcący popadłem w wasz styl, wszelkie deformowanie języka jest okropnie zaraźliwe…
— Szkodzi nic, wal dalej — powiedział Azaryjasz.
— Dziwię się, albowiem macie oczy, a nie widzicie, macie uszy, a nie słyszycie. Może to zresztą i nie wasza wina… Śmieć niesiony falą tańczy po wierzchu i najpierwej oczom się narzuca. Kwiczenie świni tak natrętnie atakuje ucho, że chóry słowicze zagłusza.
— Co ty nam tu jakieś rebusy o śmieciach i słowikach — zniecierpliwił się Hod. — Mów lepiej, skąd wziąć dziesiątego sprawiedliwego!
Joas wstąpił na podium. Mimo iż podwyższenie było niewielkie, stąd już wyraźnie widoczna była panorama miasta. Uplastycznione słońcem, które na swoim dziennym wykresie minęło punkt szczytowy i zaczynało spływać ku wieczorowi, obok plam świetlnych wydobywając kontrastowe cienie, wyglądało to miasto jak ogromna płaskorzeźba, skomponowana z nakładających się na siebie murów, okien, dachów, fragmentów pomników i wież. W pozornej przypadkowości elementów tkwiła tajemna logika, powodująca, że zlewały się w całość harmonijną, a nawet w jakiś sposób piękną. Jednym szerokim gestem objął tę daleką panoramę i wypełniający muszlę amfiteatru tłum, jakby chciał przypomnieć, że stanowią nierozerwalną całość.
— Popatrzcie raz uważnie, sędziowie, i niechaj wzrok wasz nie ślizga się po powierzchni, ale przeniknie w głąb rzeczy. Czy gdyby tak było, jak wy przypuszczacie, to ten cały kram dawno by się nie rozleciał? A przecież nie rozlatuje się, nawet odwrotnie… Jakim cudem?
— Cudów nie ma — powiedział Hod i stropił się.
— Słusznie, cudów nie ma. A więc sprawiają to ludzie. Ludzie, których wy nazwalibyście sprawiedliwymi.
— Więc gdzież oni są, do stu diabłów?! — wybuchnął Azaryjasz.
— Azaryjasz, jak ty się wyrażasz! — skarcił go zgorszony kierownik.
— Gdzie są? Nie wiem. Ukrywają się. Pracują w podziemiu. Konspirują w obawie przed opinią publiczną.
Zorobabel przeciągnął ręką po czole.
— Wybacz, Joasie — powiedział zmęczonym głosem — ale ja ciągle jestem jako tabaka w rogu. Nawet biorąc pod wnikliwą rozwagę wszystko, co tu powiedziałeś, nie mogę pojąć, przecz owi sprawiedliwi nie chcą się tu objawić? Wszakże ratując miasto, równocześnie ocaliliby od zagłady i siebie samych?
Joas uśmiechnął się pobłażliwie.
— A jednak mało jeszcze znasz ludzi, dostojny sędzio. Wszelkie działanie dla dobra ogółu jest albo wręcz podejrzane, albo traktowane jako frajerstwo. Nawet widząc niewątpliwą zbieżność interesu osobistego ze społecznym, krępują się i wstydzą. Co innego działanie na swoją korzyść wbrew ogólnemu dobru — to cieszy się szacunkiem, albowiem uważane jest za rzecz naturalną i słuszną przez pewną kategorię współobywateli. Czy myślicie, że to przyjemnie być wykpiwanym i uznawanym za frajera? Czy wiecie, jak trudno jest wejść między wrony i nie wstydzić się tego, że się jest łabędziem?
— Śmierć frajerom! — krzyknął ktoś niewidoczny w tylnych rzędach.
— Śmierć frajerom! — rozległo się z wielu miejsc.
— Słyszycie? Może teraz zrozumiecie…
Sędziowie milczeli.
— Wpisaliście moje imię na listę sprawiedliwych. Zapewniam was, że takich jak ja są w tym mieście setki. Może nawet tysiące.
— A więc miasto to po stokroć ocalone być może! — zawołał Azaryjasz. — Hosanna!
— Tylko czy starczy im odwagi, żeby się przyznać? — powiedział Joas, kręcąc głową z powątpiewaniem.
Zorobabel podniósł się z wolna. Wyraz jego twarzy był tak szczególny, że uczyniła się cisza. Azaryjasz i Hod wstali również, patrząc na kierownika z niepokojem. A on przez chwilę trwał w bezruchu, jak gdyby modlił się w milczeniu lub toczył sam ze sobą dramatyczny dialog. A potem swoje chude starcze ręce wyrzucił do góry, oczy wzniósł ku niebu i wyszeptał:

— O Ty, któryś lwa wymyślił i jagnię powołał do życia,
Czemuś stworzywszy człowieka nie dodał sposobu użycia?…

I wtedy nieoczekiwanie rozległ się dźwięk gitary. To Kaat sięgnął po instrument, ukryty pod ławką. Kaat-Taak, mleczarz z zawodu i artysta z powołania, antytetyczny praojciec niezliczonych, którzy przyszli po nim, artystów z zawodu a mleczarzy z ducha. Zaśpiewał:

Jeden cel a różne racje,
W każdej racji jakiś błąd,
Jak wy teraz wyglądacie
Którym powierzono sąd?

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

Pierwszy entuzjastycznie podchwycił refren poeta Sebeon. Przecież uprzedzał, nie? Okazało się, że ma wcale niebrzydki tenorek. Zachęceni włączyli się do chóru: nauczyciel tańca Neftuchym, wykidajło z Gospody Artystów Laban, wybitnie muzykalny fryzjer Chupim i Hesron, kierownik wydziału kultury. Po nich jubiler Sydon, właściciel sklepu z kosmetykami Gedeon i Hamuel, ale że Hamuelowi słoń nadepnął na ucho, więc wyrykiwał tylko ile pary w płucach „Hod! Hod! Hod!”, śmiejąc się hałaśliwie i klaszcząc nie w rytmie.

A Kaat śpiewał dalej:

Inny widok z dołu w górę,
Inny widok z góry w dół,
Oto są refleksje, które
Będzie każdy z sędziów snuł…

Teraz refren podjęły i niewiasty: pobrzękująca do taktu klejnotami nałożnica jubilera Melcha, Haggita, Naara i ubiustowiona połowica hycla Nachora, obdarzona głębokim kontraltem. Nawet Czcigodna zdecydowała się wzbogacić chór swoim skrzekliwym sopranikiem. Bezkonkurencyjnie wypadły jednak dziewczęta z przeciwległej loży. W zakładzie cioci Achsy obowiązywały lekcje gry na fortepianie i solfeżu, śpiewały więc wszystkie czysto i z wyczuciem: Zelfa, Noa, Lija, Mehetabel, Tersa, Debora, Salomit, Oolibama, Tamar i Fua zwana Dryndą. Sama ciocia dyrygowała swoim stadkiem, potrząsając blond burzą i ukazując w szerokim uśmiechu pół tuzina stomatologicznych precjozów. To była jej wielka chwila, jej zemsta za poprzednie upokorzenie.

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

Kaat-Taak wskoczył na ławę, podrzucił do góry gitarę, zręcznie chwycił ją w powietrzu i raz jeszcze uderzył w struny:

Sąd ten dla nas miał być szkołą,
Lecz nie ukrywajmy, iż
Szkołę również dał aniołom,
Bo się podciągnęli wzwyż!

Tym razem śpiewał już cały amfiteatr: burmistrz Jachsyjel i czeladnik rzeźnicki Ozeasz, Salef, Nachor, księgarz Abimelech, jednopnista Manases (fałszywie) i zabijaka Rehu, mały Chodorlahomer i olbrzymi Magdyjel, meteorolog Elijab, introligator Zabulon i wszyscy pozostali. Nawet Joas i Ceila. Bezsensowny refren osiągał patos chorału, wysoko i hucznie niósł się ponad amfiteatrem, jednoczył po raz pierwszy wszystkich mieszkańców grzesznego miasta.

Zorobabel, Azaryjasz,
Azorabel, Zarobijasz,
Ababijasz, Zaoryjasz,
Hod, Hod, Hod!

A trzej aniołowie stali smutni i z niepokojem w sercu wpatrywali się w nieprzeniknione i nieodgadnione, które przyniesie im chwila następna. Tak jak od początku świata wpatrują się każdego dnia miliony ludzi.


1) Księga Przysłów 6:27 i 28, Biblia Gdańska; w przekładzie Biblii Tysiąclecia wersy te brzmią: „Czy schowa kto ogień w zanadrzu, by nie zajęły się jego szaty? Czy kto pójdzie po węglach ognistych, a stóp nie poparzy?”
2)
Księga Przysłów 5:22, Biblia Gdańska; w przekładzie Biblii Tysiąclecia wers ten brzmi: „Gdy grzesznym nieprawość owładnie, trzymają go więzy występku.”
3) Księga Przysłów 25:4 i 5, Biblia Gdańska; w przekładzie Biblii Tysiąclecia wersy te brzmią: Odłącz żużel od srebra, a rozbłyśnie złotnikowi naczynie: nieprawego usuń sprzed króla, a sprawiedliwość jego tron umocni.”

Dodaj komentarz