Kanał. Scenariusz i reżyseria Donald Tusk

Po raz pierwszy od roku 2007 PiS wyprzedziło PO w sondażach. Jak nietrudno się domyślić zainteresowani wyciągnęli bardzo daleko idące wnioski. Na przykład poseł Błaszczak z partii, która górą uważa, że PO bardzo źle rządzi, więc nic dziwnego, że takie są wyniki sondażu. Głos zabrał też koalicjant rządzący, który tradycyjnie niczego obawiać się nie musi, ponieważ po drodze mu do koryta zarówno z PO jak i PiS, SLD, PZPR i dowolną inną partią. Musi tylko przypilnować by w porę pokazać się jako obrońca uciśnionych i kupić sobie za pieniądze budżetowe poparcie dla sprawdzonych działaczy. Dlatego Marek Sawicki z PSL-u komentuje sprawę na modłę filozoficzno-ornitologiczną: — Co prawda już wiosna i piękna pogoda, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. I dodaje zupełnie od czapy — Pewnie jeszcze długo będzie musiało PiS popracować nad tym, żeby tę pozycję wzmocnić.

Gołym, czyli nieuzbrojonym, okiem widać, że to nie PiS pracuje na to, żeby się wzmocnić, ale PO na to, żeby się osłabić. Ostatnie harce pana premiera, które polegały głównie na gaszeniu pożarów, które sam wzniecił, stanowią najlepsze potwierdzenie tej tezy. Żeby daleko nie szukać wszyscy, od prawa do lewa ostrzegają, że ustawa śmieciowa w obecnym kształcie nie rozwiąże żadnych problemów, nie uporządkuje niczego, a może spowodować gigantyczne straty w środowisku. Że chaos bedzie porównywalny, jeśli nie większy, jak w przypadku słynnej ustawy refundacyjnej.  Co na to szef rządu? Nic, bo zajęty jest polowaniem na muchy, czyli rekonstrukcją rządu. Co prawda zapowiedział ową rekonstrukcję na lipiec, ale nie mogąc się doczekać zaczął wcześniej i szerzej. Najpierw za brak czujności wywalił jednego ministra, potem, za rzucanie bezpodstawnych oskarżeń, pozbył się drugiego, po czym pochwalił się, że skutecznie naciskał w sprawie odwołania prezesa państwowej spółki i wdał się w kuriozalny proces z pismem satyrycznym.

Ta nadaktywność, miotanie się, skupianie na drobiazgach i nie ogarnianie całości stanowi potwierdzenie, że przewrót budżetowy — bo tak można nazwać szatański pomysł Ludwika Dorna by partii nie utrzymywali członkowie, tylko podatnicy — zdał egzamin. Dzięki temu znowu, jak w PRL-u nie ma wyboru. To znaczy jest, jeno pozorny. Bo wybór mniejszego zła, wybór między dżumą a cholerą trudno nazwać wyborem. W 2005 roku wybraliśmy jednych, dwa lata później drugich, których teraz coraz większa rzesza wyborców ma po dziurki w nosie. Ale rezygnacja z jednego wodzunia, który powyrzucał z partii ludzi zdolnych i fachowych drugim wodzuniem, który powyrzucał z partii ludzi zdolnych i fachowych, nie rozwiąże żadnego problemu.

Lewica, która mogłaby być alternatywą sama się izoluje i marginalizuje. Jeśli zastąpienie Olejniczaka Napieralskim, młodszą odmianą betonu, było strzałem w stopę, to wybór Millera można nazwać kulą w łeb. A ponieważ kręcą się tam jeszcze tacy zasłużeni towarzysze jak Oleksy czy Czarzasty, to można traktowanie sojuszu jako liczącej się alternatywy między bajki włożyć. Zwłaszcza, że tow. Miller zachowuje się jak wybitni działacze prawicy, którzy regularnie informują z kim im nie po drodze, kogo wpisali na krótką listę, komu są skłonni podać rękę, komu nogę, a z kim nie nie będą przebywali w jednym pomieszczeniu. Z kolei wspólna inicjatywa faceta, który publicznie żłopał wódkę, z facetem, któremu zdarza się publicznie chwiać się na nogach nie wróży temu przedsięwzięciu powodzenia.

Skoro już mowa o tow. Leszku Millerze, to warto pamiętać, że to on jest autorem zasady, że lider partyjny z automatu zostaje premierem. To nie powinno dziwić, ponieważ już Lenin zauważył, że krajem może rządzić nawet kucharka, takie to proste. Jako absolwent Technikum Elektroenergetycznego dowiódł, że Lenin mógł mieć rację. Co prawda jego następca miał wykształcenie ekonomiczne, ale potem już było z górki — fizyk, prawnik, historyk. Co wynika z tej zasady, że państwem kierują ludzie, którzy nie zostaliby zatrudnieni na stanowisku kierowniczym w żadnej poważnej firmie odczuwamy na własnej skórze. Na szczęście dla polityków nie przeszkadza nam brak kompetencji, ponieważ nie jesteśmy w stanie odróżnić skutków od przyczyn. Na dodatek w dużej mierze nie rozumiemy, że nic nie dzieje się natychmiast, że skutki decyzji (lub zaniechań) podjętych dziś odczujemy dopiero za kilka lat.

Najbardziej destrukcyjny jest jednak brak pewności. To, co nie udało się Kaczyńskiemu, znakomicie udało się Tuskowi — skutecznie podkopał zaufanie do państwa. Przekonał większość, ze dopóki on rządzi nikt nie może być niczego pewny, że rząd nie będzie realizował żadnych dalekosiężnych planów, bo liczą się tylko doraźne cele i korzyści. Że dla przyziemnych celów można złamać dowolną umowę społeczną, nie realizować obietnic, dewastować to, co działa od lat, nie proponując niczego w zamian i nie reformując. Jedynym pomysłem na rządzenie jest kupowanie sobie spokoju i poparcia pieniędzmi pożyczanymi na prawo i lewo. Słysząc kolejny raz Tuska mówiącego o odwadze, twardości i niepopularnych decyzjach nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, czy wyrzucić telewizor przez okno.

Zamiast rozpaczać, oddajmy się wspomnieniom. — Ustawa o łagodzeniu skutków kryzysu ekonomicznego dla pracowników i przedsiębiorców może być dobrym instrumentem zapobiegającym jesiennemu wzrostowi bezrobocia, a w ciągu dwóch lat może przyczynić się do obniżenia bezrobocia o 1,2%nawijała minister Jolanta Fedak w 2009 roku. Na pomoc publiczną w ramach ustawy rząd przeznaczył ponad półtora miliarda złotych. I co osiągnął? Zgodnie z informacjami podanymi przez GUS bezrobocie we wrześniu 2009 wynosiło ok. 1.714.100 osób, by w grudniu 2011 spaść do poziomu 1.983.000 osób.

To wynikające ze światłych i przemyślanych posunięć rządu „obniżenie bezrobocia” można jedynie porównać z zapowiadaną w programach PO i licznych wystąpieniach premiera obniżką podatków — VAT przecież także obniżono aż o cały punkt procentowy! Z 22 na 23%…

 

PS.
Jak wygląda rozwiązywanie problemów i „reagowanie w sposób jednoznaczny” dobrze ilustrują ilustracje pomieszczone w białostockim oddziale portalu Gazety. Tak wygląda w praktyce zapewnienie, że jeśli nie będziemy reagowali w sposób jednoznaczny, to za miesiąc czy za pół roku nie tylko będą ryczeć, ale będą bić. Prawdziwe bowiem w tym zdaniu są jedynie słowa „nie będziemy reagowali”, czyli — tłumacząc na język potoczny — śledztwa będziemy umarzać. Skojarzenia z „nieznanymi sprawcami”, którzy w czasach minionych napadali na działaczy opozycyjnych i innych wrogów „klasy robotniczej” i bezkarnie dewastowali im mieszkania nasuwają się same…

Dodaj komentarz