Króciutkie uzupełnienie przedwczorajszego wpisu, bo przez ten czas życie dopisało kuriozalny dalszy ciąg. Przypomnijmy pokrótce o co chodziło. Człowiekowi zwaliło się tyle nieszczęść na głowę, że przestał sobie radzić ze sobą. Rozpoczął terapię w ośrodku. Był umawiany na kolejne wizyty aż nagle okazało się, że jest „spoza rejonu” i powinien kontynuować leczenie tam, gdzie jest przypisany niczym chłop pańszczyźniany do ziemi. Do czasu jednak aż ustali termin we właściwej placówce może korzystać z tej. Wyznaczono nawet datę kolejnej wizyty. Gdy spróbował zarejestrować się w nowym miejscu usłyszał, że rejestracje są wstrzymane, ponieważ w tym roku nie ma już wolnych terminów.
Mniej więcej w tym czasie anulował wizytę u innego specjalisty w tej przychodni, w której rozpoczął leczenie. Kilka dni później podczas podróży autobusem komunikacji miejskiej wypełnionym ludźmi dostał telefon z informacją, że wizyta jest odwołana. Był przekonany, że chodzi o tę, którą anulował, więc przeszedł nad tą informacją do porządku dziennego. Jakież było jego zdziwienie, gdy stawiwszy się w umówionym terminie dowiedział się, że nici z terapii, ponieważ wizyta została odwołana o czym został poinformowany telefonicznie. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że faktycznie dostał telefon z informacją, że wizyta jest odwołana, ale nie skojarzył, że to właśnie o tę chodzi. I zaczęło się.
Pani dr na początek oznajmiła, że nie może go przyjąć, bo wizyta została odwołana. Potem zaczęła powtarzać, że „człowieku, w tamtej placówce muszą cię przyjąć, bo mają specjalistów!” On z kolei tłumaczył, że nie przyjęli i nie przyjmą, bo nie mają wolnych terminów. Po kilku minutach przekomarzań oboje wylądowali w gabinecie kierowniczki przychodni, która także nie mogła uwierzyć, że w tak renomowanej placówce jak tamta nie ma wolnych terminów. W końcu zniecierpliwiony zaproponował, by zamiast prowadzić jałowe spory po prostu zadzwoniła i dowiedziała się jak się rzeczy mają. Bardzo niechętnie zadzwoniła i dowiedziała się, że rzeczy mają się tak, jak je zrelacjonował, a nie tak jak jej się wydawało, że się mają. A gdy wspomniał, że jak się tutaj rejestrował nikt nie pytał gdzie mieszka usłyszał, że widocznie „nawijał makaron na uszy”, więc rejestratorka zgłupiała i dlatego go zarejestrowała.
I wtedy nagle okazało się, że tu też nie ma wolnych terminów, najbliższy jest we wrześniu (a mamy luty), choć dotąd kolejne wizyty były umawiane w dwu- trzytygodniowych odstępach. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że pani dr cały czas asystowała podczas bez mała godzinę trwającej wymiany uprzejmości. W tym czasie mogła przyjąć ze dwóch pacjentów, a nie przyjęła żadnego. To by tłumaczyło dlaczego nie ma wolnych terminów. W końcu jednak udało się dojść do porozumienia i zarejestrować pacjenta na pierwszy wolny termin, który o dziwo nie wypadał we wrześniu, lecz w maju.
Jak widać ochrona zdrowia pod wodzą absolwentki filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie wzniosła się na kolejny poziom. Na tym poziomie leczącego się pacjenta po prostu wyrzuca się z placówki pozbawiając możliwości kontynuacji terapii. Tego dotąd nie praktykowano. Ale czy można się dziwić, że ochrona zdrowia działa coraz lepiej i sprawniej jeśli placówki przyjmują pacjentów na swoje ryzyko i muszą do nich dopłacać, bo socjalistyczny moloch, płatnik-monopolista ani myśli płacić? Limit jest rzeczą świętą. Jeśli urzędnik kontemplując sufit określił liczbę procedur medycznych, to pacjenci powinni dostosować się, a nie domagać świadczeń. Jak tłumaczy mini ster od zdrowia Izabela Leszczyna
w przypadku limitów, jest określony pułap. — Każdy szpital wie, że wykonuje świadczenia ponad limit na swoje ryzyko, ponieważ przepisy dokładnie mówią, iż są płacone, gdy są na to wolne środki. Przedstawiciele związku nie pamiętają, że system działał w ten sposób zawsze, z wyjątkiem nienaturalnego czasu pandemii, kiedy to szpitale nie pracowały w normalnym trybie — podkreślała minister.
No i mamy jasność. Czymś nienormalnym i wręcz nagannym jest płacenie za wykonaną pracę. Ale gdy szpital nie udzieli pacjentowi pomocy medycznej to płatnik-monopolista nałoży na niego karę finansową. Zysk podwójny.
— Szpital powiatowy musi być uszyty na miarę potrzeb zdrowotnych. Nie może mieć połowy łóżek pustych, bo puste łóżko w szpitalu jest najdroższe. Szpitale powiatowe muszą połączyć się w konsorcja, porozumieć się, w których placówkach, jakie oddziały są potrzebne. Jak się wymienić kontraktami, lekarzami, pacjentami, bo dziś rywalizują ze sobą — podsumowała minister zdrowia.
Czy kierownictwo przychodni za sprawne, choć niezbyt skuteczne pozbycie się pacjenta dostanie premię? Czy nie jest marnowaniem publicznych środków udzielanie pomocy pacjentowi nie wtedy, gdy jej potrzebuje, lecz po kilku czy kilkunastu miesiącach, gdy choroba już się rozwinęła?