Jest potrzeba uregulowania

Kolejny raz okazało się jak ciężka jest dola twórcy. Niewielu płaci im ich dolę, a wielu bezczelnie okrada oglądając, czytając lub tylko słuchając. Szczególnie ciężko mają wydawcy, którzy co prawda niczego nie tworzą, ale wydają to, co stworzą okradani. Najgorsi są użytkownicy mediów społecznościowych, którzy bezczelnie dzielą się informacjami, linkami, a nawet cytują najcenniejsze fragmenty dzieł. Wydawca umieści na swym portalu mrożącą krew w żyłach informację „Usiadła na kaktusie. Ukłuła się nie w to, co myślisz [ZDJĘCIA]”, a taki jeden z drugim podlinkuje ją i nie zapłaci za wysiłek ani grosza. Trzeba z tym skończyć, ale nie zaraz. Dlaczego nie od razu wyjaśniał europoseł Boni M. w pierwszym radiu informacyjnym, zapłać żeby posłuchać, w materiale zatytułowanym »Maszyna nie rozpozna parodii. Mamy inna propozycję – Michał Boni o projekcie dyrektywy ws. praw autorskich tzw. ACTA 2«. Europoseł jest jak najbardziej za ochroną, ale nie podoba mu się pomysł, by powierzyć programowi komputerowemu decydowanie o tym, co jest chronione. Czyli odwrotnie niż doradca prezydenta prof. Andrzej Zybertowicz, który uważa, że tylko maszyna jest w stanie umiejętnie ukształtować właściwy obraz Polski zagranicą.

W latach dziewięćdziesiątych wydłużono ochronę dzieł z 25 lat po śmierci autora na 70 lat. Zaczęto jednocześnie z jednej strony ścigać nielegalnych słuchaczy utworów muzycznych i podglądaczy utworów filmowych, a z drugiej zabezpieczać nośniki przed kopiowaniem. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Miarę sukcesu doskonale odzwierciedla tak zwana złota płyta, czyli certyfikat sprzedaży. W czasach minionych, gdy nikt nie przejmował się prawami autorskimi, a radio prezentowało całe płyty po to, by słuchacze mogli je sobie nagrać, longplay Czesława Niemena uzyskał status złotej płyty, ponieważ sprzedano 100.000 (słownie: sto tysięcy) egzemplarzy. Po wielkiej, zwycięskiej batalii o prawa twórców z końcówki XX i początków XXI wieku płyta uzyskuje status złotej gdy sprzedaż osiągnie 15.000 (słownie: piętnaście tysięcy) egzemplarzy. I wcale nie jest łatwo tyle sprzedać.

Altruizm, potrzeba dzielenia się z innymi, to naturalna skłonność każdego człowieka. Twórcy, wydawcy i wszelkiej maści właściciele własności intelektualnej od lat z tymi odruchami toczą wojnę. Głęboko wierzą w to, że wystarczy zdelegalizować dzielenie się, by użytkownicy zaczęli kupować i płacić. Ale — jak tłumaczy Tadeusz Zwiefka, kolega ex-ministra z partii, która zawsze była za wolnością, demokracją i wszelkimi innymi wartościami i dlatego przewodniczącego sobie mianowała zamiast wybrać — Ta dyrektywa w żadnym stopniu nie dotknie indywidualnych praw użytkownika Internetu. Dlaczego nie dotknie? No bo… nie! Nadal będzie mógł linkować, komentować, umieszczać swoje zdjęcia. Nie ma woli zabierania internautom czegokolwiek. Jest natomiast potrzeba uregulowania sytuacji, w której pełnia przychodów pozostaje w rękach ludzi nie mających żadnego wpływu na tworzenie dzieł. I nie chodzi oczywiście o wydawców, bo oni mają wpływ — mogą nie wydać. Temu mają służyć nowe zasady monitorowania, kontrolowania i egzekwowania podziału zysków czerpanych z tytułu wykorzystywania dzieł w przestrzeni cyfrowej, co właśnie reguluje tworzona dyrektywa UE. Co ciekawe PiS także uważa, że permanentne monitorowanie, kontrolowanie i egzekwowanie, to szansa na sukces. Zaś „potrzeba” stała się paląca w chwili, gdy PiS zaczęło dyrektywę krytykować: Gdy zaczynaliśmy prace nad dyrektywą mającą chronić prawa autorskie w Internecie, eurodeputowani PiS, panowie Czarnecki czy Krasnodębski byli bardzo zaangażowani. Uważali, że to świetny pomysł. Dziś wystraszyli się ulicy, ulegli grze ulicznej znanej „zabierają nam wolność w Internecie” i nazywają mnie cenzorem oraz twarzą zabijania wolności w sieci. Każdy musi przyznać, że to straszne. W kraju przeciwko PiS-owi występuje ulica i zagranica oraz opozycja, a zagranicą tylko ulica, a tchórzliwy PiS z nią. Niedoczekanie!

Trudno oprzeć się wrażeniu, że zarówno PiS jak i PO podzielają pogląd, że jednym się należy bardziej niż innym. Pierwsi realizują tę ideę w kraju, drudzy uważają, że należy uszczęśliwić całą Unię. Nie może być tak, że zarabiają ci, którzy zarabiać nie powinni. Należy czym prędzej wprowadzić zakazy po to, by przestali, a strumień pieniędzy skierować do kieszeni beneficjentów. Co ciekawe dla posła z ramienia partii, która jest za wolnością, ale przeciw swobodzie, doświadczenia krajów które uległy żądaniom okradanych wydawców i wprowadziły podobne rozwiązania nie mają żadnego znaczenia. Mimo, iż wbrew oczekiwaniom i przewidywaniom ich dochody spadły zamiast wzrosnąć. Co zrobią politycy, gdy ich regulacje przyniosą skutek odwrotny od zamierzonego? Ano oznajmią, że potrzeba „uregulowania sytuacji” stała się jeszcze bardziej paląca, więc trzeba jeszcze bardziej przykręcić śrubę i nasilić kontrole.

Dotąd prawo stanowiono po to, by zakreślić granice swobód, wyznaczyć ramy działalności, zagwarantować wszystkim jednakowe traktowanie bez względu na status materialny, pochodzenie itp. Nie ma chyba na świecie kraju, którego władze nie deklarują, że „wszyscy są równi wobec prawa”. Art. 32 polskiej Konstytucji stanowi, że

Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.

I tak w mniejszym lub mniejszym stopniu bywało w krajach demokratycznych dopóty, dopóki nie upowszechnił się internet, a tak zwani właściciele własności intelektualnej nie zaczęli wymuszać na prawodawcach przywilejów dla siebie. Doprowadziło to do sytuacji, że prawo nie traktuje wszystkich jednakowo. Na przykład twórcą jest zarówno muzyk, który skomponował chwytliwą melodię, ale jest chory na raka, jak i wynalazca, który skonstruował urządzenie umożliwiające leczenie chorych na raka. Nie ma żadnej symetrii w podejściu do obu panów. Melodia uważana jest za dzieło i własność intelektualną, a urządzenie nie. Chyba, że wynalazca je opatentuje. Wtedy będzie mógł czerpać korzyści przez lat 20 lat, podczas gdy melodia wymyślona przez muzyka będzie objęta ochroną aż do jego śmierci i 70 lat po niej. Czyli, jeśli muzyk skomponował melodię w młodości, a dzięki wynalazkowi dożyje później starości — ochrona melodyjnego dzieła potrwa grubo ponad 100 lat. Oznacza to, że wynalazca, dzięki któremu miliony osób nie zmarły na raka, może na starość przymierać głodem, a za melodię pieniądze dostawać będą jeszcze wnuczęta muzyka. Na czym polega tu gwarantowane przez prawo „równe traktowanie”? Trzeba być prawnikiem albo politykiem i to niebywale bezczelnym, żeby przekonywać, że każde dzieło musi być chronione także po śmierci twórcy, który inaczej umrze z głodu.

Istnieje wiele teorii próbujących wyjaśnić fenomen polityka, który wbrew faktom, zdrowemu rozsądkowi, nauce, doświadczeniu z uporem godnym lepszej sprawy usiłuje ciągle regulować i poprawiać, choć im bardziej się stara, tym bardziej opłakane są skutki. Jedna z hipotez głosi, że polityk tym chętniej przykłada się do regulowania, im większą korzyść oferuje ten, kto na regulacji skorzysta. I nie musi się martwić, że straci, bo jak nie skorzysta, to od czego są politycy?

Politycy nie są w stanie ogarnąć fenomenu takich firm jak Google, czy Facebook które osiągnęły gigantyczny sukces oferując użytkownikom za darmo większość usług, a nawet dzieląc się z nimi zyskami z reklam. Dlatego zamiast tworzyć prawo, które będzie jednakowo traktowało wszystkich, chcą uprzywilejowywać jednych kosztem innych. Problem w tym, że w starciu Google — twórca górą zawsze będzie Google. Trudno sobie bowiem wyobrazić wzrost zysków, gdy wyniki wyszukiwania informacji o twórcy i jego dziełach wyświetlą się na tysiąc pierwszej stronie — żeby móc się delektować piosenką, filmem, książką, trzeba wiedzieć, że istnieją. A takimi informacjami najszybciej i najsprawniej dzielą się właśnie użytkownicy.

Co będzie, gdy próba przekierowania strumienia pieniędzy płynących do Google’a czy Facebooka skończy się klapą? Nic specjalnego. Do akcji ponownie wkroczą politycy i rozpoczną regulowanie przez ograniczanie, kontrolowanie i zakazywanie. Na przykład zaczną forsować przepisy, zgodnie z którymi informacje o twórcy muszą w wynikach wyszukiwania zawsze pojawiać się na pierwszym miejscu. I tak sobie będą regulować, regulować, aż w końcu któraś z firm pójdzie po rozum do głowy i po prostu kupi sobie cały parlament wraz z parlamentarzystami.

Jak pokrętne jest prawo i ochrona dzieł można prześledzić chociażby na przykładzie portalu Fortune, który publikuje corocznie listę 500 największych firm na świecie. 20 pierwszych można poznać za darmo. Na czym polega myk? Ano na tym, że wydawca dziennika internetowego przepisał informacje o 10 z nich, zilustrował obrazkami i oznajmił, że

©℗ Materiał chroniony prawem autorskim – wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy INFOR Biznes. Kup licencję.

Na co należy wykupić licencję? Na prawo wejścia na stronę portalu Fortune i podania jakie firmy znajdują się na początkowych 20 miejscach listy? Jeśli ktoś poda, że na czele rankingu znalazła się firma X, to złamie prawo i jako złodziej własności intelektualnej powinien zostać ukarany? Czy nie byłoby dobrze, żeby posłowie, jak Zwiefka czy Boni, poskromili swą niepohamowaną żądzę regulowania wszystkiego i zamiast tworzyć nowe przepisy wyjaśnili jak należy rozumieć te, które są?

Są kraje na świecie, na których europejski amok prawnoautorski nie robi najmniejszego wrażenia. Jednym z nich są Chiny. Podczas gdy Europa i Ameryka deliberują jak by tu sobie jeszcze bardziej wyregulować ochronę swych twórców, Chiny rozwijają się w zawrotnym tempie. Porównywalnym z tempem, jaki osiągała Europa, gdy własnością intelektualną nikt sobie zbytnio głowy nie zaprzątał.

Dodaj komentarz


komentarzy 14

  1. ACTA czy ACTA2 to dla mnie i w moim rozumieniu nic innego jak cenzura i usiłowanie ograniczenia przepływu informacji czy to prawnie czy ekonomicznie .

    mojej zgody na to nie ma (choć oczywiście nikt mnie o to pytać nie będzie).

    Ja pisze bo chce, nikt mi za to nie płaci , czy jak wprowadzą takie prawo zaczną mi płacić?czy tylko ogranicza dostęp do wiedzy i informacji? jestem pewien że to drugie.

    czy gdybym zarabiał na słowie nie stałbym z drugiej strony barykady? nie wiem być może , ale….czy pisząc za pieniądze był bym tak samo wolnym jak dziś?

    myślę , że to jest kwintesencją tego sporu, ..wolność twórcy,…. czy twórca to ma być „tłusty kot” udający tygrysa spacerującego po wybiegu ZOO  w sztucznym środowisku prawnym gwarantującym mu codzienna porcje myszy , czy ma być bez krat ale tez i bez gwarancji obiadu.

    uważam ,że twórczość nie musi być jednym polem aktywności człowieka  co więcej gdy jest  jedynym polem jego aktywności rodzą się wtedy właśnie problemy zarówno z obiadem jak i jakością jego dzieł.

    pozdrawiam

    Villk

    1. Ja pisze bo chce, nikt mi za to nie płaci , czy jak wprowadzą takie prawo zaczną mi płacić?czy tylko ogranicza dostęp do wiedzy i informacji? jestem pewien że to drugie.

      Nie, nie zaczną Ci płacić. Ale jak uznają, że to, co piszesz można sprzedać, to przepiszą, przerobią i sprzedadzą jako swoje. Tak jak to robią dziś. Jeśli blogerzy mieli dziennie po kilkaset wejść, to ile na nich zarobiono? A dziś? Po co wchodzić na stronę, gdzie wyskakują banery, ostrzeżenia, gdzie nie ma możliwości odsłuchania podcastu, bo wszystkie płatne? Gdyby blogi zostały to wielu użytkowników nadal by zaglądało na portal, a tak nie pomaga nawet pompowanie via główna strona gazeta.pl.

      Wydawcy wierzą głęboko, że użytkowników można zmusić do płacenia. Problem w tym, że internet nie zna granic, za to Polacy często znają języki. Po co mają płacić za zaznajomienie się z tym, co zrozumiał dziennikarzyna z artykułu z New York Timesa w Wyborczej, skoro mogą poczytać w oryginale?

      Jeśli zgodnie z badaniami bez mała 70% Polaków deklaruje, że albo nie będzie płacić, bo nie, albo dlatego, że ich nie stać, to komu wydawcy chcą wcisnąć za pieniądze swą nędzną „własność intelektualną”? Tym 30%?

  2. Nadmierna biurokracja (a ta istnieje od tysięcy lat) zniszczyła już niejedno państwo. Ale kto tam by szukał odniesień do jakichś niechrześcijańskich „prymitywów”. Ważniejsze jest to, że w Polsce „wymyślono widelec” 🙂

    „Najwcześniejsze znane nam pismo pochodzi z ok. 3000 r. p.n.e. Jego wynalezienie przypisywane jest Sumerom, ludowi żyjącemu w dużych miastach ze scentralizowaną gospodarką na obszarze dzisiejszego południowego Iraku. Najstarsze tabliczki z inskrypcjami dotyczą pracy zarządców, być może administrujących dużymi ośrodkami kultu. Zapisano na nich informacje na temat rozdziału zapasów oraz transportu i przechowywania towarów. Urzędnicy świątynni musieli ewidencjonować zapasy zboża, owce i bydło przechodzące przez ich magazyny czy gospodarstwa, a w pewnym momencie trudno było już polegać wyłącznie na ludzkiej pamięci. Potrzebny był inny sposób, więc pierwsze znane zapiski mają postać rysunków przedstawiających przedmioty, które miały być spisane (piktogramów).” tu ciekawy dalszy ciąg :https://pl.khanacademy.org/humanities/ancient-art-civilizations/ancient-near-east1/the-ancient-near-east-an-introduction/a/cuneiform

    1. Ważniejsze jest to, że w Polsce „wymyślono widelec”

      Niestety to nie jest prawda. Widelec wymyślono we Francji, ale nie wiedziano jak się nim posługiwać. Dopiero Polacy odkryli, że nie nadaje się do jedzenia zupy, ale jak go powiększyć, to doskonale sprawdzi się w oborze.

        1. Owszem. Kownacki Bartosz stwierdził, że To są ludzie, którzy uczyli się od nas jeść widelcem parę wieków temu, więc być może w taki sposób się teraz zachowują. Dlatego sprostowałem nieścisłą informację, jakoby to Polacy wynaleźli widelec. Nie. Widelec wynaleźli Francuzi. Polacy znaleźli dla niego zastosowanie i podzielili się tym z wynalazcami. Polska cegiełka w rozwój cywilizacji europejskiej.

            1. Jak to jakie ma znaczenie? Gigantyczne. Na tym polega wstawanie z kolan — na pogardzie okazywanej wszystkim i  pokazywaniu im gestu Kozakiewicza. Taki gest na kolanach budzi politowanie. Mentalność folwarczna tak ma — przypowieść o słomie wskazuje, że nie da się tego zamieść pod dywan. Mądry jest dumny, bo dogadał się i odniósł korzyści. Dureń obrazi rozmówcę i nawet nie zauważy, że wyszedł na durnia. Europa zastanawia się jak wybrnąć z sytuacji, rozwiązać problemy, a nasz rząd pręży muskuły — nie damy, nie pozwolimy, nie zgodzimy się, zawetujemy, zablokujemy.

              1. Co do słomy w butach, którą wkładano by nogi się nie obcierały lub by było im cieplej w chłody, to mam rodzinną dykteryjkę. Pradziad (ojciec Mamy zmarł gdy była ona niemowlęciem) postanowił przyprowadzać kawalerów do wyboru. Sam potomek chłopów z Puszczy Białej lub Zielonej (wsie królewskie, wolni, bez obowiązku pańszczyzny) uważał „za honor” by mężem wnuczki został koniecznie ślachcic. I takiego przyprowadził. Słoma wystawała mu z butów, bo nie stać go było na onuce. Rozsiewał też zapachy spowodowane brakiem użycia mydła. Mama akurat obierała kartofle (jak wtedy to warzywo nazywano), ślachcic złapał Mamę za rękę i mocno ucałował przy okazji ją obśliniając. Wtedy chwyciła garść obierek i  wytarła nimi dłoń. Pradziad był zachwycony!! „Przebierna!!! Hyr pójdzie po ludzie, będzie z kogo wybierać”

                Wybrała sama, po śmierci pradziada. Ojciec to była „dobra partia”, ale raczej zasoby nie były powodem. Zresztą w wojnę stracili wszystko i zostali w tym, co mieli na sobie. Byli razem do końca.

                1. Często najlepszym doradcą jest serce, bo nie sługa, a nie rodzice, bo przeważnie mają swoje aspiracje na względzie. Nieważne, czy dziewczyna przypadkiem nie czuje odrazy. Ważne, że „partia” dobra. Dlatego choć wielu przekonuje, że PO to dobra partia, to uważam, że jeden pies, bo nie ma dla kobiety różnicy, czy tłucze ją despota czy tyran.

                    1. W Kołobrzegu kandydatka na prezydenta, popierana przez PO, nie występuje z ramienia tej partii ale ze Stowarzyszenia Kołobrzescy RAZEM!

                    2. To niepodobne do PO! Ale może w takim razie warto poprzeć tym razem tą panią?