Jak zarobić i się nie narobić

Na początku był bałagan. Potem postanowiono bałagan uporządkować. Tak gdzieś na początku XVIII w. ustalono, że prawo do czerpania zysków ze swojej pracy twórczej ma autor owej pracy. Przez 14 lat. Potem może sobie to prawo przedłużyć na kolejne 14 lat. Potem sen z oczu zaczął spędzać nie tyle problem kogo chronić i przed kim, ale jak długo. Bo dzieło dziełu nierówne. Nie można w nieskończoność chronić rozwiązań technicznych, patentów, bo to by zablokowało rozwój pierwszej demokratycznej demokracji na świecie. Zwłaszcza, iż od dawna wiadomo, że pierwszy milion należy ukraść. Po czym uchwalić takie prawo, by jumanie kolejnych stało się legalne.

Gdy Thomas Alva Edison w roku 1889 wymyślił i opatentował kinetoskop twórcy i reżyserzy, którym nie w smak były opłaty licencyjne, przenieśli się ze Wschodniego Wybrzeża do Kalifornii by tam uchronić się przed wynalazcą i kontrolami przeprowadzanymi przez Motion Pictures Patents Company. Hollywoodzki przemysł filmowy został więc utworzony przez – jak to się dziś określa – piratów i – jak się to dziś określa – złodziei.

Kalifornia była wystarczająco daleko, by wytwórnie takie jak Fox czy Paramount mogły – nie obawiając się prawa – korzystać za darmo z wynalazków. Hollywood rozwijał się szybko i choć władze federalne w końcu pojawiły się i tam, to jednak ochrona patentowa była bardzo krótka – 17 lat, więc prawa wynalazcy wygasły zanim zjawiły się władze mogące wyegzekwować opłaty. Na bazie kradzionej własności intelektualnej Edisona powstała cała gałąź przemysłu.

W międzyczasie powstał przemysł nagraniowy. Zaraz po wynalezieniu fonografu przez Edisona i pianoli przez Voteya, kompozytorzy otrzymali prawo do kontrolowania kopiowania i publicznego wykonywania ich muzyki. Jeśli ktoś chciał mieć kopię jakiegoś nagrania, musiał zapłacić za prawo do jej posiadania, a także publicznego wykonywania. Ale dzięki niejasnościom przepisów można było uniknąć płacenia. Bowiem co się działo, jeśli komuś przyszło do głowy nagrać czyjąś kompozycję używając fonografu? Gdyby zaśpiewał do urządzenia nagrywającego w swoim domu, nie byłoby jasne, czy jest winien cokolwiek twórcy. Co więcej – nie byłoby jasne, czy musi mu płacić za powielanie tego nagrania. Dzięki tej luce w prawie, można było korzystać z cudzej pracy nie płacąc za nią ani centa temu, komu się należało.

W 1909 roku Kongres załatał lukę w prawie tak, by kompozytorzy dostawali pieniądze za „mechaniczne reprodukcje” swoich dzieł. Lecz zamiast dać im kontrolę nad dalszymi losami swoich dzieł, dał wykonawcom prawo do nagrywania, po uiszczeniu opłaty ustalonej przez Kongres, jeśli tylko kompozytor wyraził zgodę na nagrywanie swego dzieła. Ta część prawa umożliwia nagrywanie tak zwanych „coverów”. Gdy twórca raz wyraził zgodę, każdy mógł nagrywać. Oczywiście pod warunkiem zapłaty kwoty ustalonej przez Kongres. Dzięki ograniczeniu praw kompozytorów i częściową kradzież ich intelektualnej własności – zyskują wytwórnie i słuchacze muzyki.

W miarę upływu czasu prawodawcy przedłużali czas obowiązywania ochrony dzieł przekraczając kolejne granice absurdu. Przy czym warto zwrócić uwagę, że gdy w ciągu 150 lat czas obowiązywania ochrony przedłużono w Stanach Zjednoczonych 2 razy, to po roku 1962 dokonano 11 zmian, dochodząc do 70 lat po śmierci autora i do 95 lat w przypadku pracy zbiorowej. Meksyk poszedł na całość i chroni równo 100 lat.  Tylko naiwny mógłby sądzić, że tak długi okres jest w interesie kogokolwiek poza wydawcami. Lawrence Lessig* wskazał, że na 10 047 książek publikowanych w 1930 roku, tylko 174 pozycje były nadal drukowane w roku 2000. Ile dziel dzięki temu idiotycznemu prawu przepadnie bezpowrotnie nikt nie wie. Taśma filmowa ma żywotność ok. 25 lat. Jeśli nie znajdzie się autor, to nie można filmu zdygitalizować. A niezdygitalizowany ulegnie zniszczeniu i bezpowrotnej utracie.

Dziś publikatory donoszą o cyrku z dziełami Janusza Korczaka. Nie tak dawno publikatory donosiły o szopce z dziełami Pawła Jasienicy. Przed sądem w Lublinie rozpoczął się proces o ustalenie daty śmierci Janusza Korczaka. Po co? Ponieważ jeśli sąd uznałby, że Korczak zginął w 1942 roku, to jego dzieła Korczaka znalazłyby się w domenie publicznej i można by je było opublikować w Internecie (fundacja Nowoczesna Polska prowadzi stronę, na której zamieszczane są książki, których okres ochrony praw autorskich już minął). Sąd uznał, że zainteresowanym w sprawie jest również spadkobierca Janusza Korczaka czyli Skarb Państwa (sic!) i wezwał do wzięcia udziału w sprawie Ministra Skarbu Państwa, wyznaczając mu termin 14 dni na zajęcie stanowiska. Kolejna rozprawa odbędzie się 11 października o godz. 14:30 w tym samym miejscu, czyli w Sądzie Rejonowym Lublin-Zachód. Czy w obliczu takiego kuriozalnego procesu, prowadzonego na koszt podatników, ktoś wreszcie odpowie na pytanie jakie prawa, czyje i przed kim chroni „ochrona” twórczości twórcy przez siedemdziesiąt lat po jego śmierci?

Okazuje się, że uprzywilejowywanie jednej gałęzi przemysłu, przyznawanie jej prawa do czerpania zysków z cudzej pracy przez bez mała półtora wieku bez żadnego ryzyka, to nie jest korupcja. Czy w tej sytuacji nie należy wreszcie zrezygnować z fikcji i dać wydawcom i wytwórniom pełnię praw do całej twórczości ludzkiej bez żadnych ograniczeń? I wzorem amerykańskiego Urzędu Patentowego patentować wszystko od klikania myszką po oddychanie nosem? Dzięki temu na całym świecie zapanuje ład i porządek, a cenzurę zastąpi prawo. Autorskie.


* Historię Hollywood opracowano na podstawie eseju Lawrence Lessiga Wolna kultura. Obowiązkowa dla każdego lektura.

Dodaj komentarz