Inflacja nie jest równoznaczna z ubożeniem

Coraz mniej obawiamy się tej inflacji. To jest dobre podejście, bo ona jest w odwrocie. Teraz nie trzeba się już jej bać, ponieważ ona nie jest groźna. A w ogóle to ona ma także i dobre strony i absolutnie nie zawsze prowadzi do zubożenia.

Balcerowicz

To nie przedstawiciele rządu ani politycy partii rządzącej przekonują, że nie jest źle, a wręcz jest nieźle. To portal, który pod pozorem sprawdzania faktów i prowadzenia dziennikarskich śledztw przemyca rządową propagandę. Materiał zatytułowany »Finanse publiczne i dług Polski. Czy naprawdę za chwilę staniemy się „drugą Grecją”?« zilustrowany został, a jakże, podobizną wroga numer jeden wszystkich populistów od lewa do prawa — Leszka Balcerowicza. Z artykułu dowiedzieć się można naprawdę wielu ciekawych, acz wcale nieoczywistych rzeczy. Ale najbardziej porażająca jest logika. Okazuje się, że można z całą stanowczością stwierdzić, że niezbyt precyzyjne sformułowanie, które zostało użyte w celu zasygnalizowania problemu i zwrócenia uwagi na pewne podobieństwa musi być fałszywe. Dlaczego musi? Bo gdyby było prawdziwe, to nie byłoby o czym mówić. A skoro czytelnicy płacą, to czemu nie wcisnąć im kitu?

Jak wiadomo Grecja miała ogromne problemy finansowe i groziło jej bankructwo. Dlaczego? Ano dlatego, że jak chce autor

Poważnym problem Grecji był wysoki poziom zadłużenia.

Co to ma wspólnego z Polską? Ano to, że

to przede wszystkim dług publiczny sprawia, że część komentatorów ekonomicznych straszy nas „drugą Grecją”.

Tymczasem strachy na Lachy, w wersji prezydenckiej „nie strasz, nie strasz, bo się…”, ponieważ

Polska jest daleko od sytuacji, w której kilkanaście lat temu znalazła się Grecja. Po pierwsze, ma własną walutę i bank centralny, który może elastycznie reagować na kryzysy. Po drugie — dużo niższy dług publiczny. Po trzecie, lwia część naszego zadłużenia to dług wewnętrzny, który nie tworzy tak wielkiego ryzyka.

Ze strony ministerstwa finansów można dowiedzieć się, iż na potrzeby krajowe

Państwowy dług publiczny (PDP, zadłużenie sektora finansów publicznych po konsolidacji) na koniec IV kwartału 2021 r. wyniósł 1.148.575,8 mln zł

Nowszych danych nie ma. W rzeczywistości

Dług sektora instytucji rządowych i samorządowych (dług EDP) stanowiący jeden z elementów kryterium fiskalnego z Maastricht wyniósł na koniec IV kwartału 2021 r. 1.410.493,6 mln zł

GUS wstępnie oszacował, że PKB w 2021 roku wyniósł 2.622,2 mld zł. Oznacza to, że dług dobija do 54%. W 2013 roku równie sprawny w zadłużaniu państwa rząd koalicji PO-PSL zniósł jeden z progów ostrożnościowych, który miał tonować nieodpowiedzialność władzy. Zgodnie z obowiązującymi (jeszcze) dzisiaj przepisami trzeba wprowadzać drakońskie cięcia jeśli dług publiczny przekroczy 55% PKB (art 86 ustawy o finansach publicznych; w ciągu 23 lat zmieniano ją 80 razy, tak stabilne jest prawo w Rzeczpospolitej). Ustawę oczywiście można bez trudu zmienić. Niestety kolejny próg, 60%, wpisany został do konstytucji, a ustawa o obronie ojczyzny, którą tak skwapliwie poparła opozycja to kolejne kilka jeśli nie kilkanaście procent PKB. Stąd podwójna księgowość umożliwiająca dalsze zadłużanie kraju.

Wróćmy do materiału propagandowego, z którego dowiadujemy się, że

Inflacja to uśredniony dla przeciętnego gospodarstwa domowego wzrost cen. Trudno powiedzieć na jego podstawie, o ile społeczeństwo się bogaci lub ubożeje – trzeba wziąć też pod uwagę pensje (o nich więcej za chwilę), majątki i ew. dochód z nich, oszczędności.

Kilka dni wcześniej ten sam portal podawał nieco inną definicję. Wtedy inflacja

To — podręcznikowo — „proces wzrostu przeciętnego poziomu cen w gospodarce”. Słowo „przeciętny” jest tutaj kluczowe – żeby inflację zmierzyć, trzeba skonstruować przeciętny koszyk konsumpcyjny. Czyli zbadać, na co przez miesiąc — i w jakich proporcjach — wydaje pieniądze przeciętne gospodarstwo domowe. Następnie trzeba porównać, ile za taki przeciętny koszyk nasza teoretyczna rodzina płaciła rok temu, a ile płaci teraz. Ten właśnie wzrost to wskaźnik inflacji.

Warto zwrócić uwagę, że inflacja to „wzrost cen”, a „wskaźnik inflacji” to „wzrost wydatków”. Łatwiej to skomplikowane zagadnienie pojąć obniżając poziom abstrakcji. Zużycie paliwa to — podręcznikowo — ilość paliwa spalana podczas jazdy. Słowo „ilość” jest tutaj kluczowe – żeby ją zmierzyć, trzeba skonstruować przeciętny bak. Czyli zbadać, ile przez miesiąc kierowca tankuje. Następnie trzeba porównać, ile na takim zatankowanym paliwie nasz teoretyczny samochód przejechał. To właśnie jest paliwożerność. Proste, logiczne i zrozumiałe. Wracając do inflacji, ten uśredniony wzrost cen w zasadzie o niczym nie mówi i ma marginalne znaczenie, ponieważ

Trudno powiedzieć na jego podstawie, o ile społeczeństwo się bogaci lub ubożeje – trzeba wziąć też pod uwagę pensje (o nich więcej za chwilę), majątki i ew. dochód z nich, oszczędności.

Nawet raczkujące niemowlę wie, że inflacja nie tylko nie zżera oszczędności, ale wręcz przeciwnie, pomnaża je. Tak naprawdę, co ociera się o Nobla z ekonomii,

Problem w tym, że inflacja nie jest równoznaczna z ubożeniem

Niestety fałsz. Inflacja jest równoznaczna z ubożeniem. Jeśli ktoś przeznaczał na spłatę kredytu 1000 zł, a teraz przeznacza 2000 zł, to bez dwóch zdań zubożał, ponieważ nie zarabia 100% więcej. Jeśli ktoś płacił za prąd, gaz i czynsz 1000 zł, a teraz płaci 1600 zł, to zubożał, bo nie dostaje o 60% wyższej pensji. Tak więc przesłanie artykułu pokrywa się w 100% z przesłaniem władzy, lecz z prawdą ma niewiele wspólnego.

Nie jest źle, twierdzi autor, nikt nie traci, ponieważ pensje rosną. Zgodnie z danymi, które sam przytacza inflacja wynosi 15% a pensie wzrosły ledwie o 9%. Z tego wynika, że każdy pracownik ma średnio 6 punktów procentowych w plecy, co nie ma absolutnie żadnego znaczenia jeśli celem jest wykazanie za prezesem, że czarne nie jest czarne. Żonglowanie danymi tak, by pasowały do tezy, nie jest zresztą niczym nowym.

Piękną, propagandową agitkę psuje zakończenie, słowa dr hab. Michała Mycka, które potwierdzają, że to nie żadna poważna analiza, ale materiał propagandowy właśnie. Dr hab. mówi wprost i bez ogródek, że słów Balcerowicza nie można brać dosłownie tylko traktować jako swego rodzaju memento:

„Porównanie obecnej polskiej sytuacji do kryzysu w Grecji odbieram na dzień dzisiejszy bardziej jako ostrzeżenie niż prognozę, jest to jednak ostrzeżenie, którego osoby odpowiedzialne za politykę gospodarczą nie powinny ignorować”.

Uczeni ostrzegają, że jeśli ludzkość nie opamięta się, to Ziemia będzie przypominać Wenus. Dowodzenie, że to fałsz, ponieważ na Wenus efekt cieplarniany podgrzał planetę do 500°C, a na Ziemi nawet 50°C nie ma, to nie jest poważna polemika jeno zwykły bełkot. Inflacja stanowi realny problem i prowadzi do zubożenia. Prawdą jest, że pod wieloma względami Polska jest nieporównywalna z Grecją. Chociażby dlatego, że nie należy do strefy euro. Grecję ratowano, ponieważ jej upadek zachwiałby wspólną walutą. Polski pies z kulawą nogą nie będzie wyciągał z bagna. Według autora, powtórzmy, Polska

ma własną walutę i bank centralny, który może elastycznie reagować na kryzysy.

Bank centralny pod wodzą Adama Glapińskiego „może elastycznie reagować na kryzysy”! Może, ale albo nie reaguje wcale, albo reaguje panicznie. Pewnie dlatego autor nie zdradza na czym to „elastyczne reagowanie” miałoby polegać.

Przesłanie tego typu artykułów jest jasne. Skoro PiS tak dobrze sobie radzi, a opozycja tylko sieje panikę, to głosowanie na nią kompletnie pozbawione jest sensu. Po wyborach na portalu pojawi się pogłębiona analiza, z której dowiemy się dlaczego PiS po raz kolejny wygrało wybory.

I właśnie dlatego, drogi Czytelniku, nie wahaj się ani chwili! Już w dniu dzisiejszym, w chwili obecnej, bez wahania, wesprzyj kampanię wyborczą PiS-u i doprawdy

Dorzut do prawdy

Wspólnie wygramy!

Dodaj komentarz