Dzień, w którym runął świat

Dawno, dawno temu John Wyndham opisał katastrofę. Na Ziemię przez jakiś czas spadał deszcz meteorytów. To niecodzienne zjawisko nagłośniły wszystkie media na całym świecie, ponieważ miało być bardzo spektakularne. I było. Na drugi dzień jednak wszyscy, którzy je oglądali stracili wzrok. Wcześniej genetycy wyhodowali bardzo wydają roślinę oleistą, zwaną tryfidem, bardzo niebezpieczną, ponieważ wyposażoną w trującą witkę, którą atakowała zarówno zbliżających się do niej ludzi jak i zwierzęta. Ktoś kto nią oberwał umierał. Na domiar złego roślina, gdy osiągnęła odpowiednią wielkość, potrafiła się przemieszczać. Wydobywała korzeń z ziemi i kuśtykała w poszukiwaniu żyźniejszej gleby. Z tego względu hodowano ją w strzeżonych i ogrodzonych miejscach, ale po katastrofie wydostała się na zewnątrz.

Powieść nosiła tytuł „The Day of the Triffids”. Powstała w 1951 roku, a pierwsze polskie wydanie zatytułowane „Dzień tryfidów” ukazało się w 1975 roku nakładem wydawnictwa Iskry w serii „Fantastyka Przygoda”. W bieżącym roku wydawnictwo Rebis wznowiło ją w serii „Wehikuł Czasu”. Wzrok zachowali tylko ci, którzy albo przebywali w szpitalu i mieli zasłonięte oczy, jak główny bohater, górnicy, którzy tę noc spędzili pod ziemią i ci, którzy byli tak pijani, że całe widowisko przespali. Jak domyślić się nietrudno nastał kres ludzkiej cywilizacji.

Nawiasem mówiąc Erazm z Rotterdamu twierdził, że w królestwie ślepców jednooki jest królem. Teoretycznie tak. W omawianym przypadku pozbawieni wzroku ludzie chłostani przez tryfidy ginęli masowo. Jednak prawdziwi niewidomi w miarę dobrze sobie radzili, ponieważ mieli wyostrzone pozostałe zmysły, ze zmysłem słuchu na czele. To pozwalało im z daleka usłyszeć kuśtykającą roślinę i poszukać schronienia. Poza tym jednooki jeśli już ma przewagę, to tylko w dzień. W nocy ta przewaga znika całkowicie.

Szukając ludzi, którzy tak jak on zachowali wzrok, chcieliby się jakoś zorganizować, obronić przed tryfidami i próbować odbudować zręby cywilizacji nasz bohater wypatrywał w nocy sygnałów świetlnych. Podążając w dzień w kierunku światełka, które dostrzegł w nocy spotkał grupę podchmielonych niewidomych osobników prowadzonych przez widzącego, który też miał mocno w czubie. Szli, czy może raczej zataczali się gęsiego, trzymając ręce na plecach idącego przed sobą by się nie zgubić i na całe gardło ryczeli:

A jeśli umrę to mnie nie chować,
Lecz w alkoholu zakonserwować!
Po flaszce wódki w głowach i u stóp
I niepotrzebny żaden mi grób!

I tu dochodzimy do clou, czyli sedna dzisiejszych dywagacji. Choć bez grobu można się oczywiście w określonych okolicznościach doskonale obejść, to jednak jeśli się już w nim spocznie, to warto coś na nim napisać, wyjaśnić przyszłym pokoleniom przyczyny odejścia. Na przykład wdowa mogłaby zamieścić taką oto inskrypcję:

Tu leży pochowany
Mój niegdyś ukochany.
Kopnięty kiedyś w dupę
Jest wreszcie zimnym trupem.

I to kończy sprawę.

Dodaj komentarz


komentarze 2