Dwa wybuchy i eksplozja

Nareszcie! Nareszcie po wielu, wielu latach, po dekadzie z okładem, lepiej późno niż wcale, udało się dojść do prawdy. Prawdy, która była głęboko schowana, acz od początku znana. Prawdy bolesnej, ale prawdziwej. Prawdy, którą usiłowano zakłamać, ale wraże wysiłki i knowania na nic się nie zdały. Zakłamywacze przeliczyli się, nie przewidzieli, że będą mieli do czynienia z ludźmi niezłomnymi, którzy nie ugną się, nie spoczną, do prawdy będą dążyć, sprawy będą badać i drążyć, aż udowodnią to, co chcieli.

Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że przedstawiciele Polski nigdy nie słyszeli, ani nie widzieli całości oryginałów zapisów rejestratorów lotu, nie badali zniszczeń wybuchowych w centropłacie i innych części samolotu. Nie widzieli zapasowego silnika elektrycznego, ani nie dokonali ala, laboratoryjnej analizy silników. Nie otrzymali też większości dokumentów lotniska Смоленск-Северный oraz rosyjskiego systemu kontroli lotów. To nie wszystko, ponieważ począwszy od roku 2019 żaden z przesłanych przez prokuraturę krajową w Warszawie wniosków o pomoc prawną nie został zrealizowany przez komitet śledczy Federacji Rosyjskiej. Efektem wszechstronnych działań strony rosyjskiej prowadzonych niewątpliwie z udziałem najwyższych czynników decyzyjnych, w tym przez prezydenta Federacji Rosyjskiej pana Putina są istotne utrudnienia w uzyskaniu pełnego materiału dowodowego przez polskie komisje badania wypadków lotniczych jak też przez prokuraturę Rzeczpospolitej Polskiej.

Czy taki drobiazg jak utrudniony dostęp do dowodów mógł powstrzymać dążących do prawdy w dążeniu do prawdy? Absolutnie i kategorycznie nie! Pan Putin nie chciał udostępnić dowodów? Bez łaski! Przygotujemy własne! To pozwoli wysnuć jedynie słuszny wniosek, że przyczyną katastrofy 10 kwietnia na Smoleński był akt bezprawnej ingerencji ze strony rosyjskiej na statek powietrzny TU154M z delegacją prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Głównym i bezspornym dowodem tej ingerencji był wybuch w lewym skrzydle na sto metrów przed minięciem przez samolot brzozy na działce doktora Bodina nad terenem gdzie nie było ani wysokich drzew, ani innych przeszkód mogących zagrozić samolotowi. Podkomisja precyzyjnie zidentyfikowała miejsce, czas i dźwięk eksplozji, która zniszczyła skrzydło i zapoczątkowała katastrofę. Jej kontynuacją była następna eksplozja w centropłacie kilkanaście metrów nad ziemią, która zniszczyła cały samolot i zabiła polską delegację z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele.

Były więc dwie eksplozje, których dźwięk słyszała komisja, choć nie zarejestrował ich żaden przyrząd pokładowy i nie usłyszał nikt z załogi. Poza tym każdy, nawet najgłupszy zamachowiec wie, że nie wolno utrudniać pracy komisjom i podkomisjom, dlatego zamachu dokonuje tuż nad ziemią, żeby szczątki były w miarę w kupie. To logiczne. Poza tym trzeba podkreślić, że mimo tych działań rosyjskich polscy piloci już blisko 40 minut przed Smoleńskiem oświadczyli i przekazali to stronie rosyjskiej, że lądowanie nie będzie możliwe. Mimo to przystąpili do lądowania, a po minięciu 100 m nad lotniskiem podjęli decyzje o odejściu na drugi krąg.

Prof. Wiesław Binienda podał ciekawą informację: samolot poruszał się z szybkością około 76 m/s, czyli 273 km/h i opadał z szybkością prawie 18 m/s, 100 metrów w nieco ponad 6 sekund. W tym czasie przeleciał prawie pół kilometra. Wynika z tego, że zamachowiec lub zamachowcy musieli działać niebywale precyzyjnie, odpalać ładunki z dokładnością do setnych sekundy, ponieważ w przeciwnym razie samolot rozbiłby się sam i nie trzeba by go było wysadzać. Co ciekawe mimo, iż samolot poruszał się do przodu 4 razy szybciej niż spadał, Binienda pokazał (58:35) na animacji wyłącznie lot w dół, co naprowadziło go na myśl, że to musiał być wybuch. Na dodatek nawet dziecko wie, jeśli kiedykolwiek puszczało latawca lub jaskółkę z papieru, że nie polecą prosto jeśli nie będą dobrze wyważone. Tymczasem w przedniej części skrzydła zamknięta przestrzeń za blandą, blendą blaszaną o numerze 6261A zamocowana w nosku pierwszego dźwigara prawego skrzydła na wysokości trzeciej sekcji slotów umieszczono ładunek wybuchowy. To nie wszystko, ponieważ znalazł się także także w tylnej części skrzydła półka po wewnętrznej stronie końcowej części gondoli skrzydła miedzy żebrami 30 i 31 na lewo od hamulca napędu klap. Co ciekawe w centropłacie ładunek praktycznie nie był ukryty, ponieważ dostęp do niego można było uzyskać poprzez otwarcie klapy rewizyjnej. Zgodnie z ustaleniami ładunki można było odpalić z odległości 1600 metrów. Dlaczego zatem zwlekano do ostatniej chwili ryzykując, że samolot rozbije się zanim operator zdąży je zdetonować?

W raporcie czytamy, iż zamontowano

Wariant bomby składającej się z dwóch oddzielnych części (materiał wybuchowy zamontowany pół roku wcześniej podczas remontu, osobne urządzenie inicjujące reakcję wybuchową podłożone w nieodległym czasie przed wylotem do Smoleńska) był w naszej ocenie nietypowy i nowatorski, ale najbardziej efektywny i prawdopodobny. Pozostało tylko udowodnić postawione tezy rzetelnie udokumentowanymi eksperymentami.

Przez pół roku samolot latał sobie z bombą w skrzydle i nikt nie zauważył, że coś jest nie tak z samolotem? Pytanie skąd Rosjanie pół roku wcześniej wiedzieli, że prezydent Lech Kaczyński zapakuje dowództwo polskiej armii akurat do tego samolotu jest kompletnie pozbawione sensu, bo to oczywiste. Mają  najlepszych profetów na świecie.

Udowodniono, że możliwe jest umieszczenie materiału wybuchowego w skrzydle tak, aby był niewidoczny i jednocześnie skuteczny (w całości reagował w przypadku zainicjowania wybuchu), a także stabilny w czasie (mógł z powodzeniem zostać podłożony w Samarze i uszczelniony tkwić wewnątrz skrzydła przez miesiące nie wchodząc w reakcję ze znajdującym się tam paliwem lotniczym). Udało się również, co niezmiernie istotne, przenieść reakcję wybuchową na tenże materiał bezstykowo, tj. materiał wybuchowy zamknięty wewnątrz skrzydła pobudzić z zewnątrz stosując bezpośrednio na konstrukcji niewielkich rozmiarów detonator pośredni.

O zgrozo trafiają się ludzie, którzy tym bajaniom dają wiarę. Wierzą głęboko, że ważący 53 tony, pędzący z szybkością bez mała 300 km/h pojazd powietrzny bez trudu wykona akrobatyczne zwroty, nagle zahamuje, przyspieszy, skoczy w bok lub do góry. Tezy raportu wywodzone są z magicznego słowa „gdyby”. Niewłaściwie podane dane o odległości od lotniska i kącie podejścia sprawiły, że

gdyby były realizowane przez pilotów, doprowadziłyby do uderzenia przez samolot w ziemię ok. 1000 m przed progiem lotniska.

Z kolei

Ostatnia podana wysokość to 20 m, nie słychać dalszych odczytów 15 i 10, które powinny paść, gdyby samolot zszedł do 6 m jeszcze przed działką Bodina, jak zapisano w rejestratorach parametrów lotu.

Z wykresu wynika, że przeciążenie w samolocie przekraczało przyspieszenie ziemskie, wynoszące 9,81m/s2, czyli samolot cały czas przyspieszał. 1g oznacza, że co sekundę szybkość rośnie o około 35 km/h na sekundę, czyli 100 km/h osiągnie w niecałe 3 s. Gdyby samolot ruszał z miejsca, to po 12 sekundach, bo taki interwał czasowy obejmuje wykres, osiągnąłby szybkość 117 m/s, ponad 400 km/h. Ponieważ jak wiemy nie stał w miejscu, lecz leciał z szybkością około 270 km/h, więc w sumie osiągnąłby prawie 700/km/h i przeleciał ponad  ponad półtora kilometra. Już z tych obliczeń na poziomie późnej podstawówki widać, że bajania komisji mówiąc kolokwialnie nie trzymają się kupy.

Analiza symulacji NIAR przy założeniu, że skrzydło uderzyło w brzozę na wysokości 6,75 m nad ziemią, dowodzi, że gdyby doszło do uderzenia skrzydła w brzozę, brzoza zostałaby przecięta z dużym ubytkiem dynamicznym w miejscu kontaktu, górna część drzewa zostałaby przeniesiona kilkanaście metrów do przodu przez skrzydło, a skrzydło nie zostałoby zniszczone.

Bardzo ciekawe są rozważania dotyczące zbiorników z paliwem.

 Zbiorniki nie są rurami, nie ma w nich przepływającej cieczy i to z nagłymi zmianami w prędkości tego przepływu. W odróżnieniu od rur, w zbiornikach nawet wypełnionych cieczą nie ma zmian ciśnienia cieczy z powodu zmiany energii kinetycznej na potencjalną. Gdyby bezwładność cieczy tworzyła nawet ciśnienie lokalnie, to ciecz ta miałaby możliwość przemieszczania się w rejon wolny od cieczy, kierowana ewentualnym wzrostem ciśnienia.

Szczątki samolotu także ułożyłyby się inaczej gdyby nie ułożyły się tak, jak się ułożyły.

Gdyby rozpad samolotu spowodowany był tylko zderzeniem z gruntem, odpadające fragmenty powinny być ułożone w jednym wydłużonym pasmie. Nie ma takiej możliwości, by fragmenty były odrzucone kilkadziesiąt metrów na boki.

I wreszcie końcowy wniosek, zgodnie z którym

gdyby samolot lecąc 5 metrów nad ziemią doleciał do miejsca katastrofy, to upadłby w zupełnie innym miejscu, niż zdarzyło się to naprawdę.

Wynika z tego, że gdyby opadający z szybkością 18 m/s samolot nagle i niespodzianie jakimś cudem przestał opadać i leciał sobie dalej 5 m nad ziemią, to by sobie leciał, leciał, aż by doleciał. Trudno, zaiste trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś bezczelnie kpi sobie z tragedii, ze śmierci prezydenta i towarzyszących mu osób.

Dodaj komentarz