Dziś pierwszy listopada, Święto Zmarłych zwane także dniem Wszystkich Świętych. Tradycja nakazuje, by udać się na cmentarz, udekorować grób bliskich kwiatami, zapalić świeczkę lub znicz, powspominać zmarłych. Bo śmierć jest traumatycznym przeżyciem nie dla tych, którzy zmarli — im jest już wszystko jedno — lecz dla tych, co zostali. Trafnie ujęła to Budka Suflera w utworze „Czas ołowiu”. Co prawda mowa o gwiazdach muzyki i filmu, jak Janis Joplin, Brian Jones, Jimi Hendrix, Anna Jantar, Steve McQueen, Romy Schneider, John Lennon czy Elvis Presley, ale ogólne przesłanie jest uniwersalne — „Pod zimnym światłem gwiazd jak ciężko żyć tym, co zostali…”
Czasem śmierć dopada znienacka, bez uprzedzenia — ludzie giną w wypadkach, katastrofach. Przeważnie jednak poprzedzona jest dłuższą lub krótszą chorobą. Można się więc, choć to niebywale trudne, oswoić z myślą, że to niestety koniec, że wkrótce trzeba się będzie rozstać na zawsze. Wiele osób uważa, że ich trauma, ich smutek, żal i pustka po stracie osoby bliskiej jest najważniejsze, więc nie bacząc na cierpienia umierającego za wszelką cenę chcą przedłużyć mu życie. O eutanazji w ogóle nie chcą słyszeć. Nie chcą na sprawę spojrzeć z szerszej perspektywy i odpowiedzieć sobie na pytanie jakie znaczenie będzie za 100 lat miało czy ktoś dziś przeżył 71 czy 75 lat kosztem niewyobrażalnych męczarni psychicznych i fizycznych?
Śmierć jest kresem życia, drogą bez powrotu. Bywają jednak także inne straty. Od miesiąca usiłuję zrozumieć motywy, którymi kierowała się pewna osoba. W przededniu czterdziestej rocznicy małżeństwa po gwałtownej sprzeczce wyszła z domu i do niego nie wróciła zrywając wszelkie kontakty i blokując telefon. Nie poinformowała co zamierza, co postanowiła, pozostawiła nieuregulowane sprawy. Jeszcze bardziej zdumiewające jest postępowanie zstępnego, który zamiast tonować nastroje, wystąpić w roli mediatora apelującego o rozsądek, przypieczętował wyprowadzkę dopomagając w wynajęciu mieszkania.
Oczywiście w rozstaniach, odejściach nie ma niczego nadzwyczajnego. Ludzie rozstają się, rozwodzą. Ale praktycznie zawsze rozstanie, nawet gwałtowne, poprzedzone jest sygnałami, ostrzeżeniami, narastającą frustracją prowadzącą do zobojętnienia i zaniku więzi duchowych. W omawianym przypadku nic takiego nie miało miejsca, nie ma także mowy o przemocy fizycznej. Tuż po przebytym covidzie doszło do kłótni i wtedy wspomniana osoba zostawiła wszystko i zniknęła bez słowa. Czego nie mogę pojąć? Kilku rzeczy. Po pierwsze postępowania zstępnego, który nie zaprosił do siebie, nie porozmawiał, lecz z marszu pomógł wynająć mieszkanie. Po drugie zerwania wszelkich kontaktów i pozostawienia wszystkiego w zawieszeniu i niepewności. Po trzecie niepodjęcia żadnej próby dojścia do porozumienia, dania jakiejkolwiek szansy. Awantury nie są najlepszym sposobem rozwiązywania problemów, ale propozycje wspólnego ich unikania były ignorowane, po czym bez żadnego ostrzeżenia doszło do rozwiązania ostatecznego — ucieczki z domu.
Co by było gdyby na mnie trafiło? W pierwszym rzędzie słysząc w słuchawce wzburzoną osobę opowiadającą co się stało i co postanowiła zabrałbym ją do siebie, porozmawiał, zaproponował nocleg, przespanie się z problemem i zdecydowanie o dalszym postępowaniu dopiero po ochłonięciu, uspokojeniu się. Następnie gorąco apelowałbym, by zadzwoniła, poinformowała o tym, co postanowiła i ustaliła sposób kontaktowania się, a gdyby nie chciała, to sam bym zadzwonił przy niej. Tak według mnie byłoby i uczciwie, i rozsądnie chociażby z uwagi na wiek — obie strony zostały same i powinny wiedzieć, czy w razie czego mogą jeszcze na siebie mimo wszystko liczyć.
Po co o tym piszę? Bo chciałbym zrozumieć. Nie mogę wykluczyć, że to ja się mylę, a osoba o której mowa postąpiła słusznie.