Chlasta, czyli trudna sztuka prowadzenia sporów

Redaktor Grzegorz Chlasta włożył kij w blogowisko, więc i ja chcąc nie chcąc dołożę swoje trzy grosze. Zacznę jednak od dywagacji natury ogólnej.

Trudno polemizować, prowadzić spory. Trudno, bo nagminnie rozmówcy wykorzystują erystyczne chwyty poniżej pasa. Jeśli powie się na przykład „Spożywanie soli w nadmiarze jest niezdrowe” to padnie zaraz fundamentalne pytanie „Kto? Gdzie?” Należy więc podawać od razu nazwiska tych, którzy nadużywają. W przeciwnym razie takie stwierdzenie może zostać uznane za demagogię. Równie groźne jest stwierdzenie, że życie toczy się, a ludzie tworzą w każdych warunkach. Czyli żyli i tworzyli także w PRL-u, hitlerowskich Niemczech, stalinowskiej Rosji, Korei Północnej. Taka konstatacja jest nieuprawniona z tego względu, że porównanie z każdymi warunkami to demagogia i to ciężkiego kalibru. Jakie porównanie? Czego z czym? To wie tylko czyniący zarzuty, ale próżno liczyć na to, iż podzieli się tą wiedzą z kimkolwiek.

Tu mała dygresja. Pewien student miał hopla na punkcie robaków. Jego wiedza o nich wykraczała daleko poza wymaganą na zoologii, którą studiował. Na egzaminie jednak dostał pytanie o słonia. Blade miał pojęcie o tym czworonogu, więc dukał coś, pływał, aż wreszcie wpadł na pomysł jak wybrnąć z opresji i pochwalić się wiedzą:
– Nos słonia w wyniku ewolucji przekształcił się w trąbę. Trąba bardzo przypomina robaka, a robaki dzielimy na…

Wracając do tematu. Jeszcze trudniej polemizować z absurdalnym „argumentem” o pieniądzach jakoby szerokim strumieniem płynących do twórców w czasach PRL-u. O jakich pieniądzach mowa, skoro artyści, twórcy, wynagradzani byli w oparciu o siatkę płac identyczną jak ta, która obowiązywała panią Jadzię w sklepie mięsnym? Klenczon właśnie ze względu na tę mityczną kasę, a raczej jej brak, porzucił sławę w Polsce i wyjechał do USA. Muzycy, którym dane było występować  na Zachodzie nie dojadali, a każdy zarobiony cent inwestowali w sprzęt. Breakoutom występy w Holandii pozwoliły na zakup profesjonalnych wzmacniaczy – dwustuwatowych Marshalli, o których muzycy grający w kraju mogli tylko pomarzyć. Często za wzmacniacz gitarowy robił przerobiony odbiornik radiowy. Kłopot był nawet ze zdobyciem strun.

Kasa była taka sama niezależnie od tego, czy na występ przyszło 100.000 ludzi, czy nie przyszedł nikt. Żeby legalnie występować na scenie trzeba było mieć albo odpowiednie wykształcenie, albo zostać pozytywnie zweryfikowanym. Niemen długo certyfikatu muzyka nie miał, więc koledzy musieli się zrzucać na wynagrodzenie dla niego, żeby z głodu nie zmarł, choć na koncerty przychodziły tłumy. Podchodził dwa razy do „egzaminu”. Za pierwszym razem oblał, bo egzaminator uznał, że nie umie śpiewać. Za drugim razem oblał, bo nie potrafił odpowiedzieć na pytanie dotyczące teatru. Trzeci raz nie próbował. Dopiero za Gierka Stowarzyszenie Jazzowe wystąpiło do Ministerstwa Kultury o przyznanie Niemenowi zaocznie odpowiedniej kategorii.

Trudno jest znajdować równowagę w opiniach, gdy uwagi natury ogólnej na siłę się uszczegóławia i vice versa. Chlasta nie zachwala ustroju, bo jego wpis nie ustroju dotyczy, ale podobnie tak jak wielu wychwala mechanizmy, dzięki którym mogły powstać takie „arcydzieła” jak „Miś” Barei, „Rejs” Piwowskiego czy „Wodzirej” Falka. Bo powstały za państwowe pieniądze. Ergo – w domyśle – można, „da się”. Zgrabnie z tego rozumowania wymiksuje się truizm, że inne nie mogły powstać, bo innych nie było. Zaś gdy twórca naraził się władzy po prostu znikał, nigdzie nie mógł występować, nigdzie nie mógł wydawać, kręcić, nagrywać. Przykład gdańskiego zespołu Savana (którego płyt nie da się kupić i dziś) dobrze to ilustruje.

Dopóki w szkole nauczana jest mitologia żydowska, a nie naucza się jak odróżnić dzieło sztuki od kiczu, nie uwrażliwia dzieci na piękno, dopóty niech się politycy od sztuki trzymają z daleka.  Warto sięgnąć po „Poszukiwany, poszukiwana” Barei i „Nie lubię poniedziałku” Chmielewskiego, by na własne  oczy przekonać się jak wyglądał w praktyce ten państwowy mecenat i co za sztukę uznawano. Tak wygląda zawsze, gdy urzędnik decyduje co sztuką jest, a co nie jest. Szopki czy „instalacje” świąteczne wystawiane w kościołach to doskonała ilustracja tego co będzie lansowane i uważane za sztukę gdy decydował będzie urzędnik wyznający zasadę, że tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem znajdą się ludzie obdarzeni smakiem. I vice versa. Po ośmiu latach dociekań okazało się, że genitalia na krzyżu to jednak sztuka, a nie obraza uczuć religijnych.

Prawdziwa sztuka obroni się sama. Państwo zaś powinno ułatwiać działalność twórczą i wspierać, dotować, lecz nie twórców, ale odbiorców, konsumentów. I tu jest do wykorzystania wzór rodem z PRL-u, gdy dopłacano do biletów, dla uczniów z małych miejscowości organizowano wycieczki do muzeów,  teatrów, oper. De gustibus non est disputandum i państwo musi to uszanować. Nie ma prawa wskazywać palcem twórców, którymi należy się zachwycać. Bo co zwykły obywatel będzie miał z tego, że państwo wyłoży kasę na działalność Strzępki i Demirskiego, gdy nie stać go na bilet?

Dodaj komentarz