Bigbeatowy hejt

W czasach zdawać by się mogło bezpowrotnie minionych pewien zespół big beatowy…

W czasach minionych władza, choć nie używała zbyt często słowa ‚naród’, o polskość dbała, choć niekonsekwentnie. Żeby zniechęcić młodzież do kopiowania anglosaskich wzorców muzycznych i śpiewania zagranicznych przebojów, często w języku „nibyinglisz”, ukuto hasło „polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, a graną przez polskie zespoły muzykę okrzyknięto mianem „muzyka młodzieżowa”. Ponieważ to określenie dla młodzieży brzmiało mało atrakcyjnie, a rock and roll, rock czy blues kojarzył się władzy ze zgniłym w jej mniemaniu Zachodem, wymyślono zgodny z założeniami socjalizmu angielski odpowiednik — big beat właśnie. Do dziś stosuje się ten zabieg aby uniknąć polskich, trywialnych i w miarę precyzyjnych określeń i używa obcych, przy okazji nadając im złowrogie zabarwienie. I tak kłamstwo to dziś ‚posprawda’, bałamutna, wprowadzająca w błąd informacja to ‚fake news’, niechętna, krytyczna wypowiedź to ‚hejt’. Tego typu zapożyczenia mają tę przewagę nad polskimi odpowiednikami, że można ich używać wedle uznania w dowolnym kontekście. Na przykład do przychodni trudno się dodzwonić, pacjenci są traktowani jak zło konieczne, personel medyczny często jest opryskliwy. Jednak mówienie o tym, podnoszenie problemu na forum publicznym to nie zwracanie uwagi, nie krytyka, lecz „fala hejtu na lekarzy”.

Fundamentem cywilizacji ludzkiej jest mowa. Bez niej niemożliwy byłby rozwój, czego dowodem osły, barany i inne zwierzęta, które żadnej cywilizacji nie stworzyły. Żeby jednak mógł dokonać się postęp język musi być precyzyjny, jednakowy dla wszystkich. Nie da się porozumieć, jeśli rozmówcy inaczej, czasami wręcz opacznie rozumieją słowa, których używają. Do rozważenia jest kwestia czy można wiarygodnie informować jeśli nie zna się znaczenia słów, jeśli nie do końca rozumie się to, co się słyszy. Owszem, bywa, że politycy, a i dziennikarze, po prostu udają, że nie rozumieją pytania, bo nie chcą na nie odpowiedzieć. Jednak znacznie częściej faktycznie nie rozumieją co się do nich mówi.

Po tym przydługim wstępie pora powrócić do meritum. Otóż w czasach zdawać by się mogło bezpowrotnie minionych pewien zespół big beatowy śpiewał o pewnej czynności koncentrującej się na niej samej, a nie na jej celu. Mówiąc obrazowo chodziło o to, by mówić, ale nie by powiedzieć, robić, ale nie zrobić, słowem — jak to ujęła autorka słów Agnieszka Osiecka — „nie o to chodzi by złowić króliczka ale by gonić go”. Obserwując polską politykę trudno oprzeć się wrażeniu, że mniej więcej od czasów czterech wielkich reform Jerzego Buzka politycy bezustannie gonią powiększające się stado króliczków. Coś, jakaś dziedzina życia nie działa zgodnie z oczekiwaniami, więc w kampanii wyborczej pada zapewnienie, że „jak wygramy, to problem rozwiążemy”. Czasem padają nawet konkretne recepty — zlikwidujemy, zrestrukturyzujemy, sprywatyzujemy, zreformujemy, znacjonalizujemy, podzielimy, połączymy. Po wyborach z reguły nic się nie dzieje, aż nadchodzi termin kolejnych. I znów w programach wyborczych pojawiają się te same problemy i bywa, że te same propozycje — zlikwidujemy, zrestrukturyzujemy, sprywatyzujemy, zreformujemy, znacjonalizujemy, podzielimy, połączymy. I tak regularnie co cztery lata.

Sięgając pamięcią wstecz, ponieważ do przodu się nie da, da się zauważyć, że degrengolada sceny politycznej rozpoczęła się wraz ze zmianą numeru wieku i tysiąclecia i utworzeniem PiS-u i PO. Od tego czasu problemów już się nie rozwiązuje, lecz się z nimi walczy. A ponieważ podczas walki nie ma czasu na zastanowienie, więc liczba trudności do przezwyciężenia zamiast maleć systematycznie rośnie. Puchną także programy wyborcze, ponieważ z kadencji na kadencję zwiększa się liczba spraw do załatwienia. Wystarczy sięgnąć po programy wyborcze PiS-u czy PO by się o tym przekonać. Niestety, jeśli do dziś bez trudu program PiS-u z roku 2005 zatytułowany »IV Rzeczpospolita — Sprawiedliwość dla Wszystkich« można bez trudu znaleźć na stronie PiS-u, programy PO znikały natychmiast po wyborach. Usuwano je zapewne w obawie, że wyborcy spostrzegą, iż od bez mała dwudziestu lat partia proponuje to samo i tylko dodaje nowe elementy, problemy, do których powstania walnie przyczyniła się sama. Na przykład już w 2007 roku dostrzegła palący problem ochrony zdrowia, więc zaproponowała remedium:

Jądrem naszego programu jest wprowadzenie konkurencji na rynku ubezpieczeń zdrowotnych. Nowy systemem przypominałby konstrukcyjnie system ubezpieczeń emerytalnych, którego zreformowanie jest dużym sukcesem. Proponujemy wprowadzenie systemu opartego na trzech filarach. Pierwszym filarem byłoby obowiązkowe ubezpieczenie państwowe. Drugim — obowiązkowe ubezpieczenie prywatne. A trzecim — dobrowolne ubezpieczenie, również prywatne.

Nie ma powodu, aby na rynku ubezpieczeń zdrowotnych monopolistą była jedna, państwowa instytucja. Proponujemy podział Narodowego Funduszu Zdrowia na trzy niezależne instytucje, z czego dwie byłyby sprywatyzowane. Instytucja państwowa, pozostała po NFZ, obsługiwałaby pierwszy filar. Ubezpieczenia zdrowotne w ramach drugiego i trzeciego filaru oferowałyby prywatne firmy ubezpieczeniowe. Doprowadziłoby to do spadku kosztów ubezpieczeń. Co więcej, po odprowadzeniu ubezpieczenia obowiązkowego, pacjent mógłby zdecydować się na ubezpieczenie dodatkowe, dostosowane do jego potrzeb.

Przewidziano nawet synekury dla kolesiów:

Prywatne ubezpieczenia zdrowotne mogą jednak funkcjonować — podobnie jak ubezpieczenia emerytalne — tylko przy odpowiedniej regulacji i nadzorze. Z tego powodu integralnym elementem reformy będzie stworzenie ram instytucjonalnych, w tym powołanie instytucji nadzorczej, stającej na straży efektywności rynku.

Piętnaście lat później Borys Budka nie chce niczego dzielić, nie chce niczego tworzyć. Nawet reformować niczego nie zamierza poza jednym małym działem. Uznał najwidoczniej, że jak się herbatę zaparzy w dziurawym imbryku, to wystarczy dolewać wody, żeby wszystkim smakowała. Dlatego

Musimy przeznaczyć więcej pieniędzy na system opieki zdrowotnej, skrócić kolejki do lekarzy specjalistów, zreformować SOR-y.

Jeśli do tego dodać obietnicę zwiększenia finansowania ochrony zdrowia do 6% PKB, to jasne się staje, że PO nie ma żadnego planu, pomysłu, nie ma zielonego pojęcia co robić i jak. Problemem bowiem nie jest brak pieniędzy, ale wadliwy system, generujący olbrzymie koszty i marnujący olbrzymie środki. Jakim trzeba być bezczelnym durniem, żeby proponować finansowanie pieniędzmi podatników systemu, w którym pacjenci dodatkowo cierpią dlatego, że ich cierpienie opłaca się placówce medycznej, bo wyceny procedur medycznych brane są z sufitu? Pierwszy z brzegu przykład, który podaje prof. Tomasz Ciach, biotechnolog z Politechniki Warszawskiej. Otóż kilka lat temu opracowaliśmy cewniki, które nie wywołują zapalenia dróg moczowych. Produkuje je firma z Bydgoszczy. Sprzedają się świetnie, ale głównie na eksport. Są o parę groszy droższe od zwykłych, więc do naszych szpitali trafiają rzadko. U nas woli się leczyć zakażenia wywołane cewnikami niż stosować droższe cewniki. Co proponuje Budka? Gehennę i cierpienie pacjentów, kolejki, które są przecież integralnym składnikiem systemu, utrapienie, ból i dramaty ludzkie finansowane pieniędzmi podatników. A przecież nawet ślepy widzi, że ten system nigdy nie działał, nie działa i nie będzie działał i żadne pieniądze nie sprawią, że zacznie działać. Już wiek temu Albert Einstein zauważył, że tylko idiota może stale ponawiać tę samą czynność w nadziei, że w końcu otrzyma inny wynik.

Kraj znajduje się na skraju przepaści. Wymaga poważnych reform. Wiele instytucji trzeba zbudować od podstaw, ponieważ zostały zdewastowane lub gniją, więc remont jest niewykonalny i mija się z celem. Do tego trzeba fachowców, a nie durnowatych populistów, którzy na niczym się nie znają, niczego nie potrafią poza biciem piany, ale uczonych słuchać nie będą, bo wydaje im się, że wszystkie rozumy pojedli.

Dodaj komentarz