Zło mniejsze od Księżyca

Wybory to niejako liczba mnoga słowa wybór. Wybór z kolei — jak chce Słownik języka polskiego — to wybranie jednej z kilku możliwości. Niewiele takie wyjaśnienie wyjaśnia, więc sprawdźmy na wszelki wypadek co to jest wybranie. Wybranie to forma rzeczownikowa słowa wybrać. Wybrać patrz wybierać. Wybierać, to  brać, wyjmować, wyciągać co skąd, ze środka, z wnętrza czego; biorąc wydobywać, wynosić co; zbierając lub przebierając usuwać, uprzątać co. Jak widać, żeby coś wybrać trzeba mieć… wybór. Czyli mieć z czego wybierać.

Jaki wybór mają wyborcy w nadchodzących wyborach? Albo inaczej — co mają do wyboru? Ogólnie rzecz ujmując mają głównie do wyboru te same ugrupowania i tych samych ludzi, których mieli do wyboru cztery lata temu, osiem lat temu, dziesięć lat temu, czternaście lat temu. Zostawmy na chwilę politykę i wyobraźmy sobie koszyk z jabłkami. Lekko nadgniłymi. Wybraliśmy raz, a za jakiś czas jabłka wróciły do koszyka i znowu były do wyboru. Wybraliśmy drugi raz, trzeci. Stale te same jabłka, tylko coraz bardziej zgniłe. Czy taki wybór, gdy do wyboru jest stale to samo, można nazwać wyborem?

Żeby było trudniej znawcy, na podstawie sobie wiadomych kryteriów stwierdzili, że jabłka są różnych gatunków i że jedno jest mniej zepsute od drugiego. Przy czym zwolennicy jednego gatunku orzekli, że ich, a miłośnicy drugiego, że ich. Mimo, iż na pierwszy rzut oka widać, że to ten sam gatunek. W jednym obie grupy są zgodne. Uważają mianowicie, że to właśnie oni dokonali właściwego wyboru. Że preferują rodzaj mniej kwaśny, mniej nadgryziony przez robaki, mniej zgniły, słowem „mniejsze zło”. To zrozumiałe, ponieważ po dwudziestu pięciu latach budowania demokracji wszyscy, jak przed 35 laty generał Jaruzelski, stajemy przed wyborem — musimy wybrać mniejsze zło. Z tym, że on musiał wybrać raz, a my musimy regularnie. Czy to źle? Ależ uchowaj boże. To po prostu źle postawione pytanie. Dobrze postawione powinno brzmieć mniej więcej tak: Czy naród celebrujący klęski i pogromy może dokonywać pozytywnego wyboru, wybierać dobro, a nie zło, bez znaczenia małe czy duże? Stawiać na pozytywne zmiany, rozwój, postęp, a nie stale zagradzać drogę tym, którzy kraj chcą cofnąć w rozwoju, przekształcić w skansen i stawiać na tych, którzy kraj cofają w rozwoju, przekształcają w skansen, ale robią to niepostrzeżenie?

Wyobraźmy sobie partię prawdomówną, która ustami swoich przedstawicieli szczerze i otwarcie mówi… prawdę. Na przykład zapewnia, że jak zostanie wybrana, to poobsadza swoimi ludźmi wszelkie możliwe stanowiska, urzędy i instytucje. Przy czym jest ideowa i deklaruje przywiązanie do nauki Kościoła pochodzącej z legend i mitów, a więc de facto niczego. Sprzeczne z ową nauką jest na przykład in vitro, które nie spodoba się ponoć samemu bogu, choć gdyby ktoś studiował wszelkie możliwe pisma przez 666 lat, o in vitro wzmianki nie znajdzie. Wnioski są dwa. Pierwszy jest taki, że ani bóg, ani spisujący jego przygody nie mieli bladego pojęcia o in vitro. Drugi zakłada, że bóg jednak nie był równie mądry jak Żydzi dwa tysiące lat temu i wiedział o in vitro wszystko, ale nic nie mówił, ponieważ po to dał ludziom rozum, aby sami ją odkryli i stosowali. Ta druga teoria jest o tyle bardziej prawdopodobna, że dobry ojciec — a za takiego powszechnie uważa się boga — nie mnoży zakazów i nakazów w nieskończoność, tylko formułuje kilka uniwersalnych zasad.

Odeszliśmy jednak nieco od tematu. Co wynika z tego, że partia jest ideowa? Konsekwencje są dalekosiężne. Wyobraźmy sobie, że obsadziła swoimi ludźmi zarządy klinik. I zakazała tych badań i procedur, na których można dobrze zarobić.

Na szczęście jest druga partia. Też prawdomówna, tylko nieco inaczej. Ustami swoich przedstawicieli… Przymiotniki szczerze i otwarcie w tym przypadku — jak się niebawem przekonamy — są nieco na wyrost, więc je sobie darujmy. No więc ustami swoich przedstawicieli zapewnia, że wszystkie stanowiska obsadzi ludźmi kompetentnymi. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że to ta partia wygra wybory. Po wyborach okazuje się, że ludźmi kompetentnymi są wyłącznie członkowie owej partii. Ale jest też i kolosalna różnica. Partia jest owszem, ideowa, ale bardziej pragmatyczna. Dlatego obsadziwszy swoimi ludźmi na przykład zarządy klinik wdraża program refundacji in vitro. Na czym polega geniusz? Ano na tym, że robi to samo co pierwsza, ale z większym polotem i fantazją. Nie tylko przekonała wyborców do siebie, ale także skierowała strumień pieniędzy do z góry upatrzonych kieszeni z pełną akceptacją społeczną!

Dwa lata temu rząd z wielką pompą wprowadził trzyletni program dofinansowania zabiegów in vitro. Minister zdrowia (stale ten sam) przytaczał dane, z których wynikało, że bezpłodnością w Polsce dotkniętych jest ponad milion par. Dofinansowanie miało zapobiec sytuacji, w której brak środków finansowych decydowałby o zaniechaniu starań o dziecko. Zdrowy rozsądek podpowiada bowiem, że nie jest ważne, czy pary będą miały środki na wychowanie i utrzymanie potomstwa. Rolą państwa jest zadbanie o to, żeby to potomstwo miały. Rząd więc dopłaca do trzech prób in vitro. Ale — i tu dochodzimy do clou, czyli sedna — nie dopłaca starającym się parom, ale… klinikom, które spełniły ministerialne kryteria i przystąpiły do konkursu. Pieniądze rozdzielane są pomiędzy te, które złożyły wnioski. Bez oglądania się na wyniki.

Żeby zapobiec obleganiu przez zdesperowane, bezdzietne pary klinik, które osiągają skuteczność sięgającą 40%, ministerstwo zdrowia nie ujawnia statystyk. Informuje jedynie o średniej skuteczności wszystkich klinik. Dzięki temu publiczne środki lądują zarówno w klinikach leczących na światowym poziomie, jaki i tam, gdzie skuteczność często nie osiąga nawet 10%.

Jeśli więc ktoś użyje argumentu, że należy głosować na jedną czy drugą partię, bo to „drmniejsze zło”, to trzeba koniecznie dopytać od czego owo zło jest mniejsze. Bo, jak uczy doświadczenie, pozory często mylą, a obiecać można nie tylko złote góry, ale i uczciwość, i prawdomówność, i transparentność

Dodaj komentarz


komentarzy: 1