Wpis na blogu w tym roku najpopularniejszy w bloku

Jak zwiększyć sprzedaż płyt? Lansować piosenki w radiu, żeby słuchacze zapragnęli wejść w ich posiadanie i mogli słuchać wtedy, gdy mają na to ochotę. Żeby proces uatrakcyjnić dodano element współzawodnictwa z odrobiną hazardu i zaczęto emitować i publikować listy przebojów i bestsellerów. Z jednej strony napędzało to dodatkowo sprzedaż płyt, z drugiej słuchalność i oglądalność, a tym samym zyski z reklam. Ponieważ Wschód kopiował wszystko, co wymyślił Zachód, więc i tu wprowadzono listę przebojów. Jednak w przeciwieństwie do Zachodu na Wschodzie nadawaniu przebojów w radiu nie towarzyszyła sprzedaż płyt w sklepach. Na szczęście słuchacze mogli sobie nagrać z radia nie tylko poszczególne piosenki, ale całe płyty (albo prawie całe — z płyty Final Cut zespołu Pink Floyd cenzura usunęła „Get Your Filthy Hands Off My Desert”). Najsłynniejsza lista przebojów była prowadzona przez Marka Niedźwiedzkiego w programie III Polskiego Radia, czyli w „Trójce”.

Jak takie listy powstawały? Słuchacze głosowali na poszczególne utwory albo listownie, albo telefonicznie (ten drugi sposób był w PRL-u mniej popularny z uwagi na długie oczekiwanie na rozpatrzenie wniosku o założenie telefonu).

Potem czasy się zmieniły, a ściślej ustrój się zmieniał. Pieniądze stały się bogiem, a media maszynką do ich zarabiania. Obok czterech publicznych programów radiowych powstało mnóstwo prywatnych, utrzymujących się z reklam i nadających głównie muzykę. O tort reklamowy zaczęły także walczyć prasa i telewizja. To powodowało nieustanne obniżenie się poziomu merytorycznego, media w pogoni za zyskiem, stawiając na masowego odbiorcę, zaczęły schlebiać najmniej wybrednym gustom. A potem powstała kolejna konkurencja, od razu o zasięgu światowym — Internet.

Żeby przyciągnąć jak największą liczbę odbiorców portale internetowe zaczęły kształtować i kreować rzeczywistość. Tytuły przestały pełnić swą informacyjną rolę stając się tajemnicze i zagadkowe po to, by zaciekawiony użytkownik kliknął. Bo kliknięcia przekładają się na zyski z reklam. »Kierowcy nagminnie usuwają filtry DPF z aut. Bo mogą. Jest jednak jeden warunek« — krzyczy tytuł na portalu. Trzeba kliknąć, żeby dowiedzieć się jaki to warunek, choć można się rozczarować, bo nierzadko tytuł ma się nijak do zawartości. Na drugim biegunie znajduje się druga skrajność — tytuły, które wszystko mówią. »Porównując reżim Vichy do PRL, Morawiecki obraził jednocześnie i Polaków, i Francuzów. Macron nawet nie skomentował«— dowiadujemy się. Po co klikać, skoro wiadomo kto kogo obraził i kto na zniewagę nie zareagował?

Adresując przekaz do niezbyt rozgarniętej części społeczeństwa niektórzy uwierzyli w swoje omnipotencje traktując odbiorców z góry, wręcz z pogardą. Portale pełne są materiałów, w których informacja jest spreparowana, przetworzona i przedstawiona w postaci gotowej papki. Użytkownik nie musi myśleć, ponieważ usłużny — wykorzystajmy określenie Jana Kaczmarka — specjalista od mieszania piórem i mącenia mikrofonem gdy tylko czegoś się dowie, to powziętą informację przetrawi, zinterpretuje i zaprezentuje w postaci gotowych przemyśleń. Dlatego różnica między mediami niechętnymi a sprzyjającymi władzy polega na tym, że w jednych jest przyjmowane z zachwytem to, co drugich oburza i vice versa.

Wyrobnicy, którzy nierzadko kiepską polszczyzną (np. „fact checking Klausa Bachmanna” — szpanerstwo czy nieuctwo?) serwują spreparowane opinie lub komentarze na określony temat, na miano dziennikarzy żadną miarą nie zasługują. Dziennikarz bowiem to — według słownika języka polskiego — «pracownik redakcji prasowej, radiowej lub telewizyjnej zajmujący się zbieraniem informacji, pisaniem artykułów i przeprowadzaniem wywiadów». Zbieraniem i przekazywaniem informacji, a nie tłumaczeniem o co chodzi. Niestety, dopóki będziemy bezrefleksyjnie łykać spreparowaną papkę informacyjną, dopóki będziemy godzić się, by inni myśleli za nas, dopóty specjaliści od mieszania piórem i mącenia mikrofonem będą nam robić wodę z mózgu. Dlatego powinniśmy jak źrenicy oka strzec, chronić i wspierać tych kilku prawdziwych dziennikarzy, których mamy.

PiS przymierza się do repolonizacji, czyli całkowitego przejęcia mediów. Polskie w zasadzie już zrepolonizował — z obawy przed karami z reguły nie podejmują drażliwych tematów. Mimo to nie ma dobrych wieści dla red. Adama Michnika, który chce Wyborczą nie wiedzieć po co wydawać w podziemiach. Media Agory, szczególnie Gazeta Wyborcza i Tok od dawna o wielu wydarzeniach nie informują pierwsze, rzetelność i wiarygodność także budzi zastrzeżenia. O oddzielaniu informacji od komentarza, przedstawiania różnych punktów widzenia od dawna mowy nie ma. Z innych mediów można dowiedzieć się i więcej, i szybciej.

Z portalu opinii zniknęły blogi. I natychmiast pojawiła się informacja, że »Radio TOK FM to ulubione radio w Warszawie!« I co z tego? Słuchacze nie słuchają radia dlatego, że jest ulubionym radiem w Warszawie czy w Kłaju, tylko dlatego, że uważają program za interesujący. Warszawiacy widocznie lubią bezpłciowe, asekuranckie media, ale reszta Polski nie podziela tych upodobań i uznaje, że bardziej wyraziste jest nawet… Radio Maryja. Przegrać batalię o słuchaczy z rozgłośnią, którą się pogardza, uznaje za nierzetelną i niewiarygodną, to zaiste duże osiągnięcie. Wygląda na to, że radosna nowina o słuchalności w Warszawie ma na celu przekonanie reklamodawców, że warto reklamować się nadal. Niewykluczone jednak, że strzałem w stopę było reklamowanie preparatów polepszających słuch.

Warszawa
 grudzień 2015-maj 2016  czerwiec 2016-listopad 2016  grudzień 2016-maj 2017  czerwiec 2017-listopad 2017
 Radio Tok  7,5%  9,4%  8,8%  10,9%
 Radio Zet  12,0%  13,0%  12,2%  10,8%
Polska cała
grudzień 2016-luty 2017 marzec 2017-maj 2017 czerwiec 2017-sierpień 2017 wrzesień 2017-listopad 2017
Radio Maryja 2,3% 1,6% 1,8% 2,1%
Radio Tok 2,4% 2,4% 2,3% 1,9%

Best seller to nie najlepsze warzywo w warzywniaku, ale najlepiej sprzedający się wyrób — książka, płyta, model telefonu. Tok proponując wybrane podcasty w materiale pod tytułem »10 audycji, których nie możesz przegapić! Najlepsze podcasty mijającego tygodnia« wpisuje się we wspomniany wyżej mechanizm — my ci powiemy co jest dobre i jak to rozumieć, czego powinieneś słuchać, co jest najlepsze. Nawet żarty zaznaczymy śmiechem. (Nawiasem mówiąc w tym „newsie’ biją w oczy dwie rzeczy. Po pierwsze każdy podcast jest poprzedzony reklamą, co jest zrozumiałe i do zaakceptowania. Po drugie niektóre podcasty są płatne, a tego ni zrozumieć, ni zaakceptować nie sposób.

Teraz łatwiej zrozumieć dlaczego blogi trzeba było usunąć nie pozostawiając po nich śladu — ktoś czytając wpis blogera mógłby nie dać wiary, że najlepsze i najciekawsze są teksty redakcyjne.

Dodaj komentarz


komentarzy 9

  1. Zajrzałam na stronę Gazeta.pl. A tam w rubryce „najnowsze” przy oznaczonej czerwono godzinie tekst plotkarski. I mam wrażenie, że Gazeta idzie w dobrą stronę. Najlepiej zarabia się na plotkach. Wystarczy zatrudnić kilka osób, które plotkami zasypią portal. Lepszy zarobek jest podobno w agencjach towarzyskich, ale przed pomysłodawcami z Agory wszystko stoi otworem. Mogą jeszcze umieszczać teksty własnych naciągaczy na …http://globalmagazine24.eu/other/lp/anti_jinx/a/index_int.html

    Takie ble ble ble. „Organizatorzy loterii pieniężnych zaskoczeni wielkością i częstotliwością wygranych, jakie zapewnia rytuał magiczny przyciągający szczęście i bogactwo
    Pani Katarzyna Skalska jest jedną z setek osób, które w ciągu 4 tygodni doświadczyły nagłego przypływu gotówki, przeprowadzając tylko ten jeden magiczny rytuał przyciągający szczęście i dobrobyt.” itd.
    Czy smuci mnie upadek Gazety? Jest mi obojętny. Już tak dawno straciła dobre imię, że to czy jest, czy jej nie będzie – nie odczuję straty.

    1. A ja na to patrzę oczami dziecka, które dowiaduje się, że czarodzieje i dobre wróżki nie istnieją, a święty Mikołaj to tata albo wujek. Gazeta Wyborcza była legendą, symbolem wolności równie ważnym jak Solidarność. Po czym została przekształcona w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Tu i teraz, bez oglądania się na to, co będzie potem, bez refleksji, że jak się raz straci cnotę, to się już jej nigdy nie odzyska.

      Agora zaczęła wydawać „Nowy dzień” (kto dziś pamięta ten „długo oczekiwany” dziennik?). Zaczęła wydawać po przetrzebieniu redakcji i pozbyciu się z niej najwartościowszych, czyli najdroższych dziennikarzy. Szybko okazało się, że na Wyborczą bis nie ma zapotrzebowania. Teraz Wyborczą można kupić tuż przed zamknięciem kiosku, choć przychodzą ledwo dwa egzemplarze. I oba idą do zwrotu…

      Powinniśmy walczyć o wolne media. Tak, jak najbardziej. A o które konkretnie? Bo chyba „wolne” to nie takie, które za pieniądze lub za darmo serwują nam nierzetelne, nieobiektywne treści?

      1. Czy o media można „walczyć”? Gdy będzie wielu właścicieli, to jak w przysłowiu słowackim „Gdy się dwaj Polacy zejdą, to w trzy strony się rozejdą”. Problem z Gazetą był już za prezydentury Wałęsy, który zabronił im używać symbolu S. Nieporozumienia zaczęły się szybko. Prędko też wiadomym się stało kto jest właścicielem. W tej chwili tytuł już tak się zdewaluował, że nawet jego nowy właściciel nie ma szans by powtórzyć dawny sukces.

        Nie widzę tego jako tragedię, a jako naukę. Jeśli ktoś zechce z niej skorzystać. Gazeta przegrała, bo przestała być niezależną od polityków, od układów, od reklam nie zdobywanych drogą zwykłej działalności. Ilu z tych, którzy kupowali Gazetę w kiosku zagląda na jej strony internetowe? A gadanina Michnika, że pójdzie on do „podziemia” jest żałosna i śmieszna. Jeszcze sądzi, że ktoś zechce przeczytać, co napisze na ulotce?

        Bardzo przykre jest to, że nie ma nadziei na wolne media. Może kiedyś i takie będą, gdzie nie będzie udawania, kamuflaży, podawania kłamstwa jako prawdę. Jeszcze są książki. A jakich tematów w nich najwięcej? Romansów, obyczajowych, ale koniecznie z historią miłosną, horrorów i kryminałów. W tej masie są i dobre książki, ale nie sądzę by dawały utrzymanie autorom.

        Niedługo już przyjdzie czas kiedy książka nabierze wartości. Nie jako coś do czytania, a eksponat na półce. Jako bibelot. Przy tym znikające gazety są dla mnie sprawą obojętną. Jakże słabo jawią się zatrudnieni w nich fachowcy w porównaniu do piszących o wiele lepiej blogerów.

        1. Był sobie Przekrój. Kultowy tygodnik. Sprzedawał się nieźle. Przejął go nowy właściciel, przeniósł do Warszawy. Potem zwolnił całą redakcję. Potem Przekrój padł. Podobnie było z Do Rzeczy – po wywaleniu jednego redaktora reszta odeszła i tytuł został sprzedany. Naczelny Dziennika zaproponował, żeby go czytelnicy w dupę pocałowali. Przed bankructwem uratował Dziennik połączenie się z Gazetą Prawną…

          Bez ludzi nie da się prowadzić działalności usługowej. Są dziennikarze, którzy znają się na określonej dziedzinie i tym się zajmują. Profesjonalizm wymaga, żeby dziennikarz zajmujący się sportem nie prowadził audycji ekonomicznej, bo nie będzie wiedział o co zapytać. W Tok wszyscy znają się na wszystkim, wiec dziennikarz sportowy potrafi prowadzić rozmowy o sztuce, a znawca gospodarki porozmawiać o nauce. Co z tego ma słuchacz? Wrażenie, że sam by zadał inteligentniejsze pytania.

          1. W PRL by zostać dziennikarzem, należało wpierw ukończyć jakieś studia, a dopiero potem dwuletnie studia dziennikarskie. Teraz dziennikarzy wypuszcza „najlepsza szkoła medialna Rydzyka. Jakoś nie mam przekonania do wartości tej uczelni. Zasada ta obowiązywała po to, by dziennikarz specjalizował się w „swoim zawodzie”. By miał pojęcie o tym, o czym przyjdzie mu pisać. Ale przecież PRL był niedobry, należało to zmienić. Tylko dlaczego po wzory sięgnięto nie na górne półki, a skierowano się w stronę tabloidów?

            W PRL prenumerowaliśmy Politykę. Po przeczytaniu w domu wędrowała po znajomych według ustalonej kolejki. I mimo że później Rakowski poszedł w politykę, to najlepszy był jako redaktor naczelny.

            Gdy jest tak jak na TOK, to ktoś naprawdę dobry w jakiejś dziedzinie, po skakaniu z tematu na temat, stanie się w końcu przeciętniakiem. I zniechęconym wyrobnikiem.

            1. Czepiacie się oboje.

              Masz rację, w PRL było jak było:
              dyrektorem Instytutu dziennikarstwa w 1981 roku był Cezary Michalski a jego zastępcą niejaki Lechosław Dębowski. O tym drugim wolę milczeć, bo o zmarłych albo dobrze, albo wcale, ale docent, a później profesor Michalski był fachowcem.
              Teraz też brylije jeden Cezary Michalski. Żenada.

              Moim zdaniem zapanowała uberyzacja i wśród tzw.dziennikarzyn, jak też wśród politykierów czy nawet kierowców BOR.
              Jednak źle nie jest:
              jeszcze żyjemy, a sądząc z rozwoju sytuacji może to potrwać wcale nie tak długo jak nam się niedawno wydawało:
              Właśnie trwa dyskusja o broni… Po dzisiejszym dniu wydaje się to dobry pomysł.

              Michnik…. Jaki jest każdy widzi.  Nasz obrońca uciśnionych kochany. Na szczęście Łuczywo chyba już na emeryturze.Obraziła się na mnie babina gdy powiedziałem że tzw.afera Rywina to wynik tego że dwaj podstarzali żydzi pokłócili się przy wódce.
              Blumsztajn ma się dobrze na tym swoim Żoliborzu. To on zorganizował Kolorową Niepodległą i rozpoczął piekło. Wiem, bo mi  się tym chwalił.

              Jak przejdą do przedszkola drukować bibułę(tam zaczynali w 1989) to historia zatoczy koło. Na razie nadchodzi mieszanina nazizmu ze stalinizmem.

            2. Na studia dostają się ludzie nie potrafiący poprawnie posługiwać się językiem ojczystym. Ktoś ich przyjmuje, ktoś ich promuje, ktoś dopuszcza ich do obrony pracy i przyznaje dyplom ukończenia uczelni. Ryba niestety psuje się od głowy. Jeśli nikt od nikogo niczego nie wymaga, to nikt nawet nie udaje, że się stara.