Windows

Co jakiś czas, a ostatnio częściej, można kupiwszy gazety (lub czasopisma) natknąć się na ogłoszenie. Ogłoszenie mniejsze lub większe zazwyczaj zaczyna się od chwytających za serce historii i problemów a to chorych dzieci, a to bezdomnych psów, a to przerabianych na wyroby garmażeryjne koni. Tak organizacje tak zwanego pożytku publicznego zabiegają o 1% z naszych podatków. Zabiegani, zajęci własnymi sprawami nie zadajemy sobie podstawowego pytania — jak to możliwe, że organizacji czy fundacji nie stać, by pomóc, a stać na kosztujące krocie często całostronicowe ogłoszenia? Chcą pomagać, a szastają wyżebranym groszem w sposób karygodny? Czy jest wielka różnica między przeznaczaniem fundacyjnych pieniędzy na swoje prywatne potrzeby, jak to czyniono w KidProtect, czy wydawaniem ich na lansowanie się? Jeśli bowiem ktoś chce wesprzeć jakąś organizację może sam poszukać takiej, która jest bliska jego sercu. A w prasie powinna pojawiać się wyłącznie informacja, że lista takich organizacji znajduje się chociażby na stronach Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej.

Skoro już jesteśmy przy psach i w ogóle zwierzętach, to warto zwrócić uwagę na zjawisko z nimi związane, które z kolei nasila się przed urlopami. Otóż wtedy można bardzo często spotkać w lesie przywiązane do drzew zwierzęta, których opiekunowie pozbyli się, bo się już znudziły, albo stanowiły przeszkodę w planach urlopowych. Jedni nie widzą w tym niczego nagannego, bo „to przecież zwierzęta”, inni wręcz przeciwnie. Co ciekawe i jednych i drugich porusza wieść, że jakieś dziecko doznało uszczerbku na zdrowiu, bo matka nie dopilnowała, bo samochód potrącił, bo wypadło z okna.

Jednak zarówno ci, których oburza porzucanie w lesie zwierząt, jak i ci których nie oburza, nie mają nic przeciwko porzucaniu dzieci. Nie, oczywiście, że nie w lesie. W tak zwanym „oknie życia”, średniowiecznym wynalazku Kościoła, do którego ochoczo wrócono w XXI wieku w środku Europy. Co ciekawe nikt też nie podnosi kwestii, że okna życia wymyślili ci, którzy o życiu, dzieciach, rodzinie wiedzą tylko z opowiadań. Którzy nie kochają nikogo poza sobą i jakimiś wyimaginowanymi istotami opisanymi w księdze, którą poprawiali, modyfikowali i uzupełniali przez tysiąclecia.

Rodzice zastępczy, opiekunowie w domach dziecka i innych placówkach przeznaczonych do opieki nad dziećmi muszą posiadać określone kwalifikacje. A mimo to zdarza się, że przez sito weryfikacji prześliźnie się jedna czy druga czarna owca. Operatorzy okien życia nie muszą spełniać żadnych warunków. Ba – mogą te dzieci trzymać w piwnicy latami jak pewien Austriak, bo nikt nie prowadzi statystyki ile ich do okien trafia i co się z nimi później dzieje. Nikt nie śmie o nic pytać. I nikt nie odważy się w takiej placówce wypełnionej po brzegi panem bogiem dokonać rewizji czy przeszukania. Pełna dyskrecja, anonimowość i bezkarność.

Inicjatorem otwarcia na powrót okien życia w Polsce był kardynał Stanisław Dziwisz: wszystkie dzieci są nadzieją Kościoła i każde trzeba ratować. Już bez mała 300 lat temu, w 1736 r. z takich samych powodów — nędzy — uruchomiono okno życia w warszawskim domu podrzutków księdza Piotra Baudouina. Dla kościoła tkwiącego korzeniami w epoce barbarzyństwa 300 lat to mgnienie oka. Cywilizacja poszła naprzód, Kościół pozostał tam, gdzie był. Człowiek nie liczył się nigdy i teraz się nie liczy. Bo liczy się „życie”. Nie ważne jakie. Niby bóg dał człowiekowi wolną wolę, ale słudzy boży wiedzą lepiej od dawcy jak jej należy używać. Może wybierać, ale między zakazem a nakazem — nie wolno przed ślubem, wolno po ślubie, ale bez przesady. Tylko w celach prokreacyjnych i żadnych wyuzdanych pozycji. Można zdobywać wiedzę na naukach przedmałżeńskich, nie wolno w szkole. Można wypić szklankę wody zamiast, względnie stosować kalendarzyk, nie wolno się zabezpieczać. W razie wpadki wolno urodzić, nie wolno wyskrobać. Choćby potem dziecko miało puchnąć z głodu. Ot, bóg tak chce…

W Polsce XXI wieku problemem nie jest niedobór dzieci. Problemem jest ich nadmiar tam, gdzie nikt ich nie oczekuje, nie chce, gdzie są balastem i utrapieniem. Stąd przypadki uduszenia, utopienia, porzucenia w śmietniku, składowania w beczkach po kapuście. Te dzieci — o zgrozo — miały szczęście, bowiem ich męki zakończyły się zanim się zaczęły. Gorzej mają te, które żyją, których los znaczony jest krzywdą, katowaniem, poniżaniem. Przymierające głodem, niemyte, nieleczone, nierzadko nie potrafiące mówić, niekiedy bardzo agresywne, często rozbudzone do perwersyjnego seksu. Nie znając bliskości, miłości, nie mając żadnych więzi rodzinnych uciekają od ciepła, nie rozumieją okazywanych im uczuć. To nie jest opis losu dzieci z jakiegoś kraju w dzikiej Afryce. To dzieje się tu i teraz, obok nas, w cywilizowanym kraju w środku Europy, w którym kler buduje od lat „cywilizację życia”, przeciwstawiając ją „cywilizacji śmierci”, gdzie taka sytuacja jak u Herr Frietzla to ewenement, a nie niemal reguła.

Żeby tej smutnej sprawy nie ciągnąć kilka liczb (dane za Polityką). Przez rozmaite placówki przewija się albo utyka tam na stałe wciąż około 23.000 dzieci rocznie. (Przed 10 laty liczba pensjonariuszy domów dziecka oscylowała wokół 20.000). W rodzinnych domach dziecka (też inaczej teraz nazwanych) wychowuje się 2.500 dzieci, w rozmaitych rodzinach zastępczych niespokrewnionych z dzieckiem około 15.000. Najwięcej — 47.000 — pozostaje pod opieką rodzin zastępczych spokrewnionych, czyli najczęściej u babci, zwykle niewiele wydolniejszej od mamy. Poza tym mamy już w Polsce ponad 100.000 bezdomnych dzieci!

Co na to rząd? Dobre pytanie. Jak nietrudno się domyślić nie mnożą się ustawy prorodzinne, ułatwiające adopcje, opiekę, zmuszające bezczynne instytucje do zajęcia się problemem. Nie. Najszybciej ze wszystkich instytucji mnożą się okna życia – w 7 lat powstało 50, ponad 40 katolickich, przydiecezjalnych. Hosanna więc oraz alleluja.


Lektura obowiazkowa: Polityka nr 8 (2896), str. 24 i n. Ewa Wilk „Okno na naszą Stronę„.

Dodaj komentarz