Ucz się Jasiu, ucz, że oszustwo do sukcesu klucz

Przez media przetacza się fala dyskusji na temat kondycji naszego szkolnictwa. Przeważają głosy krytyczne. Dyskusja nie byłaby merytoryczna, gdyby dyskutanci nie wskazali winnego i nie zaproponowali środków zaradczych. Winne są oczywiście uczelnie, które kształcą niepotrzebnych fachowców. I państwo, które nie przeciwdziała kształceniu niepotrzebnych fachowców. Bowiem u większości publicystów i całości polityków pokutuje wpojone przez komunistów przekonanie, że jeśli państwo czegoś nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. Bo tylko państwo wie co robić, zaś społeczeństwo to zbiór bezrozumnych głąbów kapuścianych, których należy prowadzić za rączkę.

Być może z tej niewiary we własne siły bierze się powszechne przyzwolenie na nieuczciwość i pospolite oszustwo? Bo jak inaczej nazwać powszechny proceder ściągania z jednej strony i przymykanie na to ócz z drugiej? Czy można mieć za złe magistrowi inżynierowi, który już z dyplomem w kieszeni – nie mając od kogo zerżnąć – projektuje wadliwą halę czy wiadukt? Albo urzędnikowi, któremu nie miał kto podpowiedzieć, że śnieg dużo waży i należy go z płaskiego dachu usuwać?

Nie tak dawno świat obiegła wieść, że prezydent Węgier Pál Schmitt stracił tytuł naukowy, ponieważ swoim nazwiskiem firmował cudzą pracę. Jeśli jednak na świecie tego typu przypadki nie są zbyt częste, to w kraju nad Wisłą wręcz nagminne. Co i rusz dowiadujemy się, że ten czy ów uczony swą dysertację oparł na cudzym tekście i zapomniał informacją o tym fakcie podzielić się z czytelnikami. Ale nie tylko uczonych kusi. Niedawno Internauci stanęli do swoistych zawodów: kto znajdzie w Sieci więcej dowodów na to, że pewna dziennikarka ekonomiczna i polityczna znana czytelnikom „Gościa Niedzielnego” i tygodnika „Wprost” bez podawania źródła włączała fragmenty cudzych publikacji do swoich tekstów, opatrując je własnym nazwiskiem. Dotąd nie wiadomo, kto wygrywa, bo zgromadzonych materiałów jest tyle, że można się w nich pogubić.

Problemem nawet większym niż sam fakt przywłaszczania sobie cudzej myśli jest niebywała pobłażliwość. Wystarczy przypomnieć sobie historię felietonisty Macieja Rybińskiego (obecnie „Dziennik” i Polskie Radio), który w „Rzeczpospolitej” z 13 maja 1997 roku zamieścił sygnowany własnym nazwiskiem artykuł pt. „Biznes wraca na Zachód”, który – jak się później okazało – był tłumaczeniem opublikowanego dwa dni wcześniej tekstu z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Rybiński został oczywiście ukarany – pożegnał się z redakcją. Ale  tylko na chwilę potrzebną, aż sprawa przycichnie, po czym do „Rzeczpospolitej” wrócił.

Prawo autorskie, jak wiadomo jest zbiorem zasad chroniących interesy wielkich wydawnictw i przemysłu rozrywkowego. Za ściągnięcie „nielegalnego” pliku muzycznego można mieć wiele kłopotów. Ściągniecie lub kupienie – mamy w Polsce już cały przemysł związany z pisaniem prac wszelakich – pracy magisterskiej, doktorskiej – słowem – naukowej, podpisanie się pod nią i przedstawienie jako własnej z reguły uchodzi na sucho. Organa ścigania przeważnie nie zaprzątają sobie głowy takimi drobnostkami. A jeśli już, to są tym pobłażliwsze, im wyższego stopnia naukowego plagiator się dochrapał. Dla studentki, która przepisała swoją pracę magisterską prokuratura domagała się wymierzenia dwóch miesięcy aresztu w zawieszeniu na dwa lata. Ale w sprawie p. profesor, która zerżnęła od swojej studentki prokuratura chciała warunkowego umorzenia, a sąd namawiał studentkę, by się na to zgodziła.


Zdjęcie ilustrujące artykuł Ściaganie – uczniowski chleb powszedni na portalu wiadomości24.pl

Blogi to specyficzny rodzaj twórczości. Tutaj praktycznie wszyscy posługują się cytatami, wklejają fragmenty nie swoich tekstów. I nie jest to problemem dopóki podają źródła, i zaznaczają skąd zaczerpnęli informację, względnie na czyim tekście się oparli. Ale jak nazwać sytuację, gdy bloger za pomocą kombinacji klawiszy Ctrl + C i Ctrl + V tekst znajdujący się gdzieś w sieci umieszcza u siebie i twierdzi, że sam go napisał? Czy kraj, w którym oszustów się toleruje i nie piętnuje może kiedykolwiek osiągnąć cokolwiek? Może właśnie dlatego Polacy wśród wszystkich nacji odznaczają się najniższym poziomem zaufania do siebie nawzajem i do swoich władz. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że uczciwie w tym kraju nie da się niczego zbudować, niczego osiągnąć, niczego zrobić. A ci, którzy uważają inaczej uczciwie pracują zagranicą.

Niech puentą będą słowa profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Jana Stanka z listu adresowanego do młodych, w swoim mniemaniu „dobrze wykształconych”, ludzi:

Czuję się w obowiązku zwierzyć się Wam z bardzo przykrej tajemnicy. Nie jesteście – większość z Was – dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje. Zostaliście oszukani najpierw przez nauczycieli, a potem przez wykładowców. To oni, a przynajmniej wielu z nich, bezpodstawnie wypisali Wam świadectwa, zaliczyli egzaminy i wydali dyplomy – czasami nawet po kilka. Następnie chcący Wam się przypodobać politycy wmówili Wam i Waszym rodzicom, że dyplom jest tożsamy z posiadaniem wiedzy i umiejętności.

Ale czy przypadkiem nie jest tak, że zostaliście oszukani, bo chcieliście być oszukani? Czy przyszliście na studia po to, aby zdobyć wiedzę i umiejętności, czy aby uzyskać dyplom? Czy wspieraliście wymagających nauczycieli, czy zwalczaliście plagiaty, czy chodziliście na wykłady, czy nie odpisywaliście (lub dawali odpisywać) na egzaminach? Teraz jesteście oburzeni, bo uważacie, że należy się Wam praca. Pracy jest wiele, ale nie ma ludzi potrafiących ją wykonać.

Dodaj komentarz