Strażnicy wolności

Art 71. konstytucji Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej:

  1. Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa, druku, zgromadzeń i wieców, pochodów i manifestacji.
  2. Urzeczywistnieniu tej wolności służy oddanie do użytku ludu pracującego i jego organizacji drukarni, zasobów papieru, gmachów publicznych i sal, środków łączności, radia oraz innych niezbędnych środków materialnych.

Zagwarantowanej w konstytucji wolności słowa pilnował specjalnie do tego celu powołany organ — Centralne Biuro Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Przy czym konstytucję uchwalono w roku 1952, a Biuro powołano rozporządzeniem szefa resortu bezpieczeństwa już w styczniu 1945 r. W 1990 roku Centralne Biuro zlikwidowano, a w jego miejsce dwa lata później powołano Krajową Radę. Tak jak wtedy, tak i teraz najpierw powołano Radę, a dopiero później uchwalono konstytucję. Tym razem jednak nie popełniono błędu, który popełnili komuniści w czasach stalinowskich, i Krajową Radę od razu zapisano w konstytucji.

Art. 213.

  1. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji stoi na straży wolności słowa, prawa do informacji oraz interesu publicznego w radiofonii i telewizji.

Nie można odmówić ustawodawcy poczucia humoru. Strażnik pilnujący wolności! Ironia w czystej postaci porównywalna ze słynnym hasłem zdobiącym bramę obozu koncentracyjnego. Z samej definicji wolności wynika, że żadnej ochrony nie potrzebuje. Dotychczasowa działalność KRRiT potwierdza to aż nadto wymownie — organ stojący na straży wolności słowa tę wolność z niebywałą gorliwością dławi i ogranicza, surowo karząc wszystkich tych, którzy z przysługującego im prawa — także zagwarantowanego w konstytucji — korzystają.

Art. 54.

  1. Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.
  2. Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane.

Cenzura prewencyjna jest zakazana, ale od czego Krajowa Rada, która może surowo ukarać tych, którzy „przekroczyli granice wolności słowa”, czyli powiedzieli to, co się wpływowym środowiskom nie spodobało? Krajowa Rada Sądownictwa podjęła uchwałę, w której pisze: że ma obowiązek reagować na wszelkie działania zagrażające niezależności sądów i niezawisłości sędziów, a także godzące w wizerunek wymiaru sprawiedliwości. Czyli odwrotnie niż stojąca na straży wolności słowa Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.

Co ciekawe i wielce charakterystyczne najgorliwszymi orędownikami knebla są środowiska postępowe, czyli dziennikarze tak zwanego głównego nurtu. Podczas gdy niepokorni nie boją się żadnych organów stojących na straży i w pełni korzystają z wolności słowa, pokorni z pokorą i niebywałym zapałem nie przepuszczają okazji, by zgnoić swoich nie czekając na nawet sąd. Ostatnio przekonała się o tym dość boleśnie — sądząc po tonie — Ewa Siedlecka.

Ewa Siedlecka była we wtorek gościem u Daniela Passenta. Gdy zaczęto rozmawiać o reformie sądownictwa przygotowywanej przez rząd inny gość, Jan Ordyński, wykazał się zdolnościami telepatycznymi ujawniając, że wie co wie Andrzej Duda. Otóż Andrzej Duda wie, że popełnił już kilka deliktów konstytucyjnych. Ewa Siedlecka widziała to inaczej. Uznała, że prezydent „został przecwelony przez PiS”. I rozpętało się piekło. Oczywiście najgłośniej zaczęli ryczeć ci, którzy zawsze ryczą najgłośniej, czyli hipokryci o których wspominał sam Jezus Chrystus: Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata. Skoro dziennikarze tak poważnych tytułów jak „Do Rzeczy”, „Super Expressu” oraz Dominika Wielowieyska osobiście odsądzili Siedlecką od czci i wiary, redakcja Tok FM nie miała innego wyjścia jak tylko paść na kolana i błagać o wybaczenie. Sam Michnik przecież przyznał, że demokracji nie obroni się stając w obronie szykanowanych za korzystanie z konstytucyjnych wolności.

Jak zwykle w takich sytuacjach to, o co się oskarża nijak ma się do tego, co zostało powiedziane. Ewa Siedlecka na przykład powiedziała — tłumacząc na język bardziej parlamentarny — że prezydent został oszukany. Została zaś oskarżona o nazwanie prezydenta oszustem. A przecież poza niezbyt trafnie dobranym słowem powiedziała to, o czym wiedzą nawet dzieci — że prezydent jest przez PiS traktowany instrumentalnie. Nie obraża go to co czyni, ale mówienie o tym?

Jeszcze lepszym przykładem obrony wolności słowa jest Jakub Wątły prowadzący w Superstacji program „Krzywe zwierciadło”. W jednym z programów określił dziennikarzy TVP mianem „gnidy”. I zaczęło się. Do boju ruszyli wszyscy, od prawa do lewa, od samych zainteresowanych, przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich po samą, a jakże, Krajową Radę. Co ciekawe na hipokryzję oburzonych zwrócił uwagę nie kto inny lecz sam członek Rady Mediów Narodowych przypominając, że przed kilkoma miesiącami Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nie zabrało głosu, gdy na koncercie w Klubie Ronina pod adresem opozycji politycznej padał ten sam epitet „gnidy”, a także: „wszy, mendy, pluskwy” i cały długi zestaw innych wyzwisk. Warto zwrócić uwagę, że w spotkaniach tego klubu regularnie uczestniczy zarówno Pan Prezes jak i wielu innych prominentnych działaczy SDP. I dalej: Dziwić musi również niekonsekwencja dyr. Marcina Wolskiego, podpisanego pod listem SDP jako wiceprezes Stowarzyszenia, który dziś protestuje w związku z określeniem „gnidy”, jakie padło w programie w Superstacji, a swego czasu na łamach „Gazety Polskiej” pisał na temat „dokuczliwych Owsiaków i innych glist ludzkich”.

Podziwu godna jest skuteczność z jaką prawica sprzyjająca władzy eliminuje i ucisza, bardzo często z wydatną pomocą lewicy, niewygodnych publicystów i wszystkich tych, którzy czymś się władzy narazili. Żałosne jest — nazwane przez prezydenta zdecydowanie na wyrost jazgotem — nieporadne popiskiwanie niezłomnych rycerzy walczących z mową nienawiści, którzy są bezkarnie obrażani, wyzywani i poniżani. Nie wolno nazywać dziennikarzy narodowych mediów gnidami, bo to obraza. Można nazywać przedstawicieli opozycji gnidami — nie tylko nie zaprotestują, ale uznają to za komplement.

Kubę Wątłego, który niepochlebnie wyrażał się o rządzie i partii rządzącej, usadzono i uciszono natychmiast, a materiał filmowy usunięto, Ewa Siedlecka dostała nauczkę, której szybko nie zapomni. Podczas, gdy za dziennikarzem prawicowym, nawet gdy przekroczy granice dużo poważniej, murem stają koledzy i koleżanki, a także politycy, za Ewą Siedlecką czy Kubą Wątłym nie ujął się nikt. Tylko Żakowskiemu starczyło odwagi, by skrytykować red. Wróbla nazywającego aktorów grających w spektaklu „Hitlerkami”. A wystarczyło, by w tej sprawie ryknął jakiś prawicowy publicysta. Natychmiast okazało by się, że Wróbel używa mowy nienawiści, „przekroczył granice”, dlatego „w imieniu Radia TOK FM przepraszamy za niestosowne słowa, które padły”. Wystarczy bowiem, że ktoś na prawicy oburzy się, pohałasuje, by media głównego nurtu same wpuściły się w kanał pozbywając się najlepszych, bo niezależnych, myślących i — co najważniejsze — nie bojących się głosić swoich przekonań publicystów.

Zapisana w konstytucji wolność wyrażania swoich poglądów realizowana jest przez dzisiejszego strażnika nie gorzej niż przez stalinowskiego: W ocenie KRRiT w audycji „Krzywe zwierciadło” wyemitowanej 22 lutego 2012 r. nadano treści sprzeczne  z moralnością i dobrem społecznym, naruszające przekonania religijne. Brakuje tylko „próby obalenia siłą ustroju”. Bo równie zbrodnicze „godzenie w sojusze”, w tym przypadku oczywiście nie z Moskwą, zgrabnie ukryto pod eufemizmem „naruszanie przekonań religijnych”.

Masz prawo posiadać dowolne przekonania, ale głosić możesz tylko te, za które nie grozi kara i szykany. O tym, że „przekroczyłeś granice” dowiesz się jednak dopiero po fakcie, gdy cię wywalą z roboty albo ukarzą finansowo. Tym się bowiem różni stalinowski knebel od demokratycznej wolności.

Dodaj komentarz