Spreadalej

Wybitny polski ekonomista, Człowiek Roku Forum Ekonomicznego w Krynicy, wytłumaczył dlaczego Polska nie powinna wstępować do strefy euro. Nawet, a w zasadzie wyłącznie, ten kto zakończył edukację na piątej klasie szkoły podstawowej skwapliwie przytaknie. Jednak już absolwent szkoły podstawowej będzie miał kłopot. Co stanowi potwierdzenie, że reforma oświaty jest konieczna. Otóż Wejście do strefy euro będzie oznaczać, że albo złotówka zostanie wyceniona wysoko, co uderzy w nasz eksport, czyli w naszą gospodarkę – 45% PKB to eksport, czyli w ostatecznym rachunku w nasz poziom życia. Albo ocenimy ją nisko, ale to będzie oznaczać cios w naszą stopę życiową, spadek popytu, a więc również uderzenie w gospodarkę. Nie ma z tego ucieczki. Jeśli do tego dodać podaną już w zeszłym roku przez Rzeczpospolitą informację, iż Polski eksport po pierwszych siedmiu miesiącach 2017 r. sięgnął 104,7 mld euro wszystko staje się jasne.

GUS podaje, że w 2014 roku eksport wyniósł 222.339,4 mln dolarów. Czyli 822.656,2 mln zł jeśli kurs dolara wynosi 3,80 zł, jak w kwietniu zeszłego roku, lub 902.698 mln zł jeśli kurs, jak dzisiaj, wynosi 4,06 zł. I to absolwent pięciu klas szkoły podstawowej rozumie — im wyższy kurs euro (dlatego rocznik statystyczny podaje dane w dolarach), tym lepiej. Problem — choć to w tym przypadku bardzo mało prawdopodobne — pojawi się wtedy, gdy sobie uświadomi, że oprócz eksportu jest także import. Nie ma na świecie kraju samowystarczalnego, więc żeby coś wyprodukować i wyeksportować wpierw należy potrzebne komponenty zaimportować. Nawet świni nie da się wyhodować własnym sumptem, bo z importu pochodzą chociażby składniki paszy.

GUS podaje, że w 2014 roku import wyniósł 225.898,5 mln dolarów. Czyli 858.414,3 mln zł jeśli kurs dolara wynosi 3,80 zł, jak w kwietniu zeszłego roku, lub 917.147,91 mln zł jeśli kurs, jak dzisiaj, wynosi 4,06 zł. Różnica kursu niewielka, ledwie 26 groszy sprawia, że za jedno i to samo trzeba zapłacić niemal 60 miliardów złotych więcej. Do tego trzeba doliczyć kilka miliardów tak zwanego spreadu, czyli marży pobieranej przez banki za przeliczanie złotówek na waluty i z powrotem (cena kupna i sprzedaży).

I w tym momencie rozumowanie człowieka roku bierze w łeb. Ponieważ nawet absolwent pięciu klas szkoły podstawowej widzi, że gdyby Polska była w strefie euro, to import i eksport nie byłyby tak silnie zależne od kursu złotego i mniej ryzykowne. Warto stale mieć w pamięci, że kilka lat temu, w ciągu zaledwie kilku dni zagraniczny bank całkowicie legalnie wyprowadził z Polski miliardy. W oficjalnym oświadczeniu przyznał, że na spekulacji złotym zarobił nie — jak zakładał — 6%, ale prawie 8%. I co z tego? Ano tylko to, że patriotyzm p. Kaczyńskiego jest bardzo korzystny dla tak krytykowanej międzynarodowej finansjery, czyli głównie żydów, a niekoniecznie dla Polaków. Ewidentnie więc nie o to chodzi. A o co? O to, że stracilibyśmy jakiekolwiek instrumenty polityki gospodarczej. Przynajmniej szczerze.

Wejście do strefy euro będzie oznaczać trwałą peryferyzację Polski. Możemy przyjąć wspólną walutę, jak będziemy mieli 85% PKB Niemiec per capita — przekonuje człowiek roku. Gorliwie przytakuje mu magister historii po kilku kursach zarządzania i marketingu. Przyjęcie unijnej waluty można rozważyć za 10-20 lat, gdy Polska będzie bardziej podobna do krajów strefy euro pod względem wielu parametrów makro- i mikroekonomicznychprzekonuje wicepremier, minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki. I to również przemówi do każdego, kto zakończył edukację w piątej klasie szkoły podstawowej. Ale tylko dopóty, dopóki nie uświadomi sobie oczywistej oczywistości — Europa nie będzie czekać. Jadąca kolaską Polska będzie gonić pędzące mercedesem Niemcy w nieskończoność. Innymi słowy jeśli Polska będzie rozwijała się w tempie porównywalnym do innych krajów lub wolniejszym, to za 10-20 lat dystans pod każdym względem będzie nie mniejszy niż dziś. Jeśli nie znacznie większy, skoro pryncypał Morawieckiego skłonny jest za realizację swoich wizji zapłacić cenę spowolnienia wzrostu gospodarczego kraju.

Cenę zresztą już płacimy — w roku wyborów wzrost gospodarczy sięgał 3,6%, rok później wyniósł zaledwie 2,8%. A wizja? A wizję na własnej skórze odczuwa coraz więcej środowisk, ze środowiskiem naturalnym na czele.

Dodaj komentarz