Śliczny czajnik elektryczny

Pewnego pięknego dnia wstałem o poranku z silnym postanowieniem, że coś muszę wreszcie zrobić. Włączyłem radio, a tam zaproszeni goście (i gościnie) opowiadają o czekających nas wkrótce gigantycznych podwyżkach cen prądu. Najpierw przeraziłem się śmiertelnie, a potem przyszło otrzeźwienie. Przecież rząd nie dopuści do wzrostu cen prądu, albowiem to pociągnie za sobą katastrofalne skutki dla gospodarki, napędzi inflację i doprowadzi do spadku produkcji. Na dodatek już w 2010 roku została powołana do życia spółka o dumnej nazwie Polska Grupa Energetyczna Elektrownia Jądrowa Jeden, która do tej pory kosztowała podatników bez mała pół miliarda złotych. Nikt mi nie wmówi, że ponad pół miliarda wpakowano w błoto. Tezę, że to były dobrze zainwestowane pieniądze potwierdza mini ster energii, który w odpowiedzi na interpelację poselską z kwietnia bieżącego roku pisze tak:

Decyzja w sprawie wyboru danej lokalizacji dla budowy elektrowni jądrowej zostanie podjęta po przeprowadzeniu badań, przeanalizowaniu wyników, niestwierdzeniu wady zasadniczej, ocenie przydatności lokalizacji, w tym z punktu widzenia bezpieczeństwa jądrowego, sporządzenia raportów z oceny oddziaływania na środowisko i lokalizacyjnego, a następnie uzyskaniu wymaganych prawem decyzji administracyjnych. Tak rozumiany proces wyboru nie został jeszcze zakończony.

Nawet kompletny laik zdaje sobie sprawę, że decyzja w sprawie wyboru „danej lokalizacji”, która wcale przecież nie jest dana na talerzu, to nie w kij dmuchał i nie można jej podjąć pochopnie oraz bez namysłu. To nie ustawa, która musi być uchwalona natychmiast. 10 lat na znalezienie właściwego miejsca w tak dużym kraju jak Polska to wbrew pozorom wcale nie jest długo. Powierzchnia Polski to ponad 320.000 km2. Żeby sprawdzić każdą lokalizację należałoby badać po bez mała 100 km2 kwadratowych dziennie przez 10 lat. A gdzie dni ustawowo wolne od pracy, święta i urlopy? Gdzie czas na analizy, raporty, wymagane prawem decyzje administracyjne? To wszystko musi trwać! Poza tym obecny rząd zainwestuje miliardy w farmy wiatrowe na Bałtyku, dzięki czemu energia potanieje, a nie podrożeje. Już w 2017 roku media donosiły, że

35 km od wyspy Rugia, powstaje ogromna morska farma wiatrowa, której moc wyniesie docelowo 385 MW. Do tej pory, szybciej niż planowano, wykonano już najtrudniejszy etap inwestycji, czyli montaż fundamentów. – Farma wiatrowa Arkona powstaje znacznie szybciej niż oczekiwaliśmy – zapewnia E.ON, jeden z dwóch inwestorów stojących za tym projektem.

Ach, przepraszam najmocniej, nie doczytałem. To niemiecka farma wiatrowa. Polskie też będą, bowiem od razu zostały rzucone na głęboką wodę.

Morskie farmy wiatrowe znalazły się w strategicznych planach rządu. Według Krajowego Planu na Rzecz Energii i Klimatu, pierwsze farmy w polskiej strefie Morza Bałtyckiego zaczną działać w połowie przyszłej dekady. Docelowo w 2040 roku polski offshore będzie miał już 10 GW. Aby do tego doszło potrzebny jest wpierw Plan Zagospodarowania Przestrzennego Polskich Obszarów Morskich. Projekt planu przeszedł już konsultacje i choć energetyka odnawialna dostała trochę lepsze warunki, to do pełnego zadowolenia jest daleko.

No więc nie ze mną te numery. Żadnej podwyżki cen prądu nie będzie, strachy na Lachy. A nawet jak będzie, to niewielka, bo niebawem zostanie odkryte idealne miejsce na elektrownię atomową, spod farm wiatrowych Bałtyk będzie trudno dostrzec, zaś dzięki przekopowi Mierzei Wiślanej prąd bez żadnych przeszkód popłynie w głąb kraju. Choć oczywiście zawsze znajdą się kręcący nosem malkontenci, którzy zamiast zabrać się do uczciwej roboty marudzą i narzekają. Nie podoba im się na przykład, że w Bałtyku woda jest głęboka!

„Obszar ten ze względu na wykazane w badaniach uwarunkowania geofizyczne (głębokość przekraczająca 50 m) będzie możliwy do wykorzystania z ekonomicznego i technicznego punktu widzenia dopiero w przyszłości” – stwierdza Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej. Co więcej, pozostałe obszary z funkcją E nie zostały dokładnie zbadane, a najbardziej uzasadnione ekonomicznie są projekty na wodach o głębokości 20 – 50 m. Dlatego PSEW nie składa broni i w kolejnym stanowisku prosi o dodatkowe obszary dla farm wiatrowych.

Na szczęście nie cały Bałtyk (377.000 km2) jest we władaniu polskich władz, więc niewykluczone, że nadające się do budowy tereny zostaną znalezione niebawem. Przemyślawszy to wszystko i wyśmiawszy głupców, którzy próbowali mnie nastraszyć wzrostem cen prądu udałem się do sklepu i drogą kupna wszedłem w posiadanie czajnika elektrycznego. Czajnik był piękny. Przeźroczysty, z podświetlanym na niebiesko diodami elektroluminescencyjnymi denkiem. Cała rodzina zasiadała wokół i śledziła postępy wody w gotowaniu, paradę bąbelków i kotłowaninę w akcie wrzenia do momentu wyłączenia. Bo czajnik automatycznie wyłączał się, gdy woda osiągała właściwy stan. Niestety, wadą urządzenia okazał się nieprzyjemny zapach zagotowanego płynu. Nie pomagało gotowanie samej wody, wody z octem, wody z sodą, wody z solą, wody z kwaskiem cytrynowym. Po ugotowaniu nieodmiennie śmierdziały solidarnie i czajnik, i woda. Ta ostatnia nie tylko śmierdziała, ale miała także dziwny, nieprzyjemny smak.

Choć czajnik pięknie wyglądał, to został zakupiony nie w celu oglądania, lecz w celu gotowania. Ponieważ bezwonna z reguły woda po zagotowaniu nabierała aromatu i smaku, więc postanowiłem reklamować urządzenie. Miły pan w sklepie kręcił nosem, ponieważ według niego takie drobiazgi nie mają wpływu na walory użytkowe urządzenia. W związku z tym, że czajnik nie miał atestu dopuszczającego do kontaktu z żywnością, a woda to przecież podstawowy składnik żywności, więc najpierw zaproponowałem, by sobie w nim zrobił kawę lub herbatę i wypił, a po odmowie poprosiłem, by mi na piśmie potwierdził chociaż, że ten aromatyczny płyn nadaje się do picia i nie zawiera szkodliwych substancji. Ponieważ nie czuł się kompetentny, więc czajnik do reklamacji wreszcie przyjął.

Po dwóch tygodniach i siedmiu dniach zostałem poinformowany, że czajnik jest „do odbioru”. Udałem się pod wskazany adres i odebrałem go wraz z pismem z serwisu, z którego dowiedziałem się, iż

Wróciłem do domu, zagotowałem wodę, powąchałem i zagotowałem. W te pędy udałem się do punktu reklamacyjnego i zażądałem informacji od mądrego serwisanta jak długo po zakupie należy użytkować śmierdzący od nowości sprzęt kuchenny, garnek, lodówkę, mikser, czajnik, żeby zniknął „charakterystyczny zapach nowego sprzętu”? Dodatkowo zaproponowałem uczciwy układ z serwisem — pan serwisant będzie sobie korzystał z mojego sprzętu do woli, gotował w nim wodę na herbatę, kawę, rosół, co tylko zechce, a odeśle mi wtedy, gdy wywietrzeje zapach nowości. Z taką propozycją przyjmujący nie dyskutował i bez szemrania przyjął reklamację, w jej treści uwzględniając zarówno propozycje jak i dezyderaty.

Po dwóch tygodniach dostałem zwrot pieniędzy. I odeszła mnie ochota na zakup czajnika elektrycznego. Nie spotkałem bowiem dotąd nigdy tradycyjnego czajnika, który by śmierdział. Czyżby dlatego, że do jego produkcji nie jest wykorzystywany plastik? Niemniej jednak z tym większym optymizmem spozieram w przyszłość — niestraszne mi podwyżki cen prądu. Zwłaszcza, że cena prądu to zaledwie połowa tego, co płacę w rachunkach za energię elektryczną. Dużo więcej kosztuje przesył, czyli dystrybucja. Ciarki po plecach chodzą na samą myśl ile przyjdzie zapłacić za transport energii z Bałtyku w na południe Polski.

Oby tylko gaz nie podrożał…

Dodaj komentarz


komentarzy 7

  1. 🙂 Widzę, że nie tylko u Ciebie jest historia „czajnik, a sprawa polska”. Używaliśmy elektrycznego czajnika, ale w ramach szukania oszczędności kupiłam taki na palnik gazowy z „gwizdkiem”. Jednak gwizdek nie gwiżdze/gwizda? i nie słychać kiedy trzeba iść do kuchni zaparzyć czy to kawę/ziółka/herbatę. To kupiłam tańszy czajnik, ale produkcji niemieckiej. I ten też nie daje znaku życia. I obojętnie czy wody jest po sam gwizdek, czy do połowy  czajnika, czy tylko trochę na denku. Zresztą do końca nie wiem, czy firma jest niemiecka, czy tylko ma taką niemiecką nazwę. Wszak Polacy na każdym kroku pokazują, że swojego języka nie mają.

    Elektrownia atomowa powinna powstać w tych okolicach, gdzie były protesty przeciwko budowie wiatraków, które protestującym miały psuć widoki. Ze swojego okna widzę dwa wiatraki i jakoś wcale mi nie przeszkadzają. A gdy już opadną liście z drzew, to po zmroku zobaczę kilkadziesiąt czerwonych świateł umieszczonych na wiatrakach. Też mi nie przeszkadzają. Czy to oświadczenie może być poczytane, że lubię kolor czerwony? Jak najbardziej. Ale może też jakiś nawiedzony oskarżyć mnie o zdradę państwową i sympatie do Pućki (tak nazywam jednego prezydenta).

    1. Czajnik

      Używaliśmy czajnika elektrycznego długi czas, ale wziął i się popsuł. Kupiłem zwykły. Badziew z plastikową rączką i plastikową pokrywką. Spaliłem go po miesiącu — pokrywka zespoliła się z korpusem, a rąsia zniknęła — bo nalałem wody, zapomniałem, a gwizdek nie zadziałał. Kupiłem drugi, trzeci… Żona zagroziła, że jak spalę kolejny, to mnie wystawi za drzwi razem z nim. Wtedy kupiłem ten nieszczęsny elektryczny. Gdy latałem z reklamacjami w pobliskim sklepie pojawiły się czajniki firmy Meyerhoff. Brzydki, stalowy, rączka obłożona gumą, a gwizdek niezdejmowalny, zamontowany na dziobku i — najważniejsze — niezawodny. Od biedy można nalewać nie podnosząc go, ale siura wtedy nędznie. Jedyna wada to to, że kręci się jak chce się z niego wydusić ostatnią kroplę. Można łatwo poparzyć się. Od tej pory — odpukane w niemalowane — ani razu go nie przypaliłem, choć chęci miałem — raz zapomniałem opuścić gwizdka, a raz nie nalałem wody. Ta odrobina na dnie wystarczyła jednak, żeby zagwizdał żałośnie zaraz jak wyszedłem z kuchni.

      1. Kiedyś długo mieliśmy czajnik ze sprawnym gwizdkiem jeszcze po PRL. Ale sprawna staroć mi się nie podobała, kupiliśmy nowy …. nowy…… Nie miałam pojęcia czym jest prawdziwy kapitalizm.  Przecież z przestrzeni handlowej, prawnej, społecznej zniknęło pojęcie „uczciwość kupiecka”

          1. Nie przesadzam. Czy kupując np. pęczek koperku zawsze dostajesz świeży i bez żółtych listków? Czy kupując wędlinę sprzedawca udostępnia ci wiadomość ile i jakiej chemii w niej jest?  Czy kupując czajniki sprzedawcy poinformowali cię o kłopotach jakie mogą sprawić? Czy tankując paliwo do baku jesteś pewien, że nie zostało „ochrzczone” lub inaczej: „udoskonalone”? Czy nad morzem kupując świeżą rybę jesteś pewien, że nie była mrożona? i to nie dozwolone pół roku, a np.dwa lata? Czy kupując marchew lub buraki otrzymujesz wiedzę o przekroczonym wielokrotnie nawożeniu chemicznym? Czy kupując drób, mięso ssaków informują cię, że były one leczone lub tylko zapobiegawczo zabezpieczone przed chorobami przy pomocy antybiotyków?

            itd ….. itp….. itd…. itp…..

            1. Trudne pytania zadajesz. Tyle, że pytania o zawartość skierowane są pod złym adresem. Sprzedawca nie musi wiedzieć jaki jest skład czajnika ani czym skończy się postawienie go na gazie bez wody. To ustawodawca, regulator decyduje jakie informacje muszą znaleźć się na oferowanym towarze. A ponieważ konsumenci wola nie wiedzieć, to nikt się nie kwapi. Gdy kupujesz wędliny pakowane próżniowo pół nalepki zajmuje skład.  Ale już na mleku na przykład nie znajdziesz informacji o dodatkach.

              Każdy konsument ma a) oczy, b) rozum. To pierwsze pozwala mu nie kupić koperku z gnijącymi korzonkami, a to drugie podpowiada, że jak będzie szukał produktów pozbawionych chemii, to umrze z głodu.

              Są jednakowoż i dobre wieści. Dzięki obecności plastiku w żywności szansa na urodzenie zdrowego, normalnego dziecka spada. I nie ma znaczenia, czy kogoś stać na opiekę medyczną, czy nie. Jeśli przed zmianami klimatycznymi bogaci mogliby próbować uciec, to przed tym nie ma ucieczki. To znaczy jest — probówka. Tyle, że czarni się nie zgodzą.

              1. Gdy po pracy kobieta/mężczyzna robi zakupy to nie ma czasu na czytanie etykiet. W prywatnej rozmowie z posłem sugerowałam jak problem rozwiązać. Niedrogo i prosto. Nie był zainteresowany. Emeryci najczęściej nie mają przy sobie okularów. dzieci na etykiety nie zwracają uwagi. I nie w każdym sklepie jest wydrukowany skład. Przynajmniej na Pomorzu Zachodnim. A skład powinien być wiadomy przed kupieniem.

                Co do śmierci z głodu – 100% racji. Niestety. Bo nawet gdy chce się „chleba naszego powszedniego”, to tam też bez chemii się nie obywa. A piekarz (zgodnie z ustawą) informować nie ma obowiązku.

                Dodam, że w PRL w mleku z PGR czasami było tyle antybiotyków, że nie zsiadało się, by potem można z niego zrobić twaróg. Mleko od leczonych krów nie powinno iść do sprzedaży. Jako dziecko brałam penicylinę (kupioną na czarnym rynku), potem antybiotyków nie brałam, ale gdy już wzięłam, to miałam straszne uczulenie. Chyba tylko z jedzenia żywności z antybiotykami. Ale o tym w PRL nie pisano,nie mówiono. Teraz i napiszą, ale co z tego?

                https://parenting.pl/nie-myj-swiezego-kurczaka-naukowcy-ostrzegaja-przed-chorobami

                Najprawdopodobniej chodzi o salmonellę. Ale czy takie kurczaki powinny być sprzedawane?