Prawdziwy dziennikarz to taki, który się żacha

Przez wieki wykuwały się i kształtowały zasady zwane potocznie obyczajami. Do dobrego obyczaju w europejskim kręgu kulturowym należało na przykład powstrzymywanie się od bekania przy stole, jedzenia rękami, wydzielania nieprzyjemnych woni czy załatwiania potrzeb fizjologicznych w miejscu publicznym. Ci, którzy stosowali się do zasad uznawani byli za ludzi kulturalnych, dobrze wychowanych, a dobre miniery, zwane z niemiecka kindersztubą, wpajano dzieciom od kołyski. Reguły, zwane z francuska savoir vivre, nie są zbiorem nakazów i zakazów, za których złamanie grozi kara. To przewodnik współżycia społecznego, drogowskaz wskazujący na co w określonej sytuacji można sobie pozwolić, a czego robić lub mówić nie wypada. Większość zaleceń to rozwinięcie jednej, fundamentalnej zasady „nie rób drugiemu co tobie niemiłe”.

Dawno, dawno temu, w czasach ostrych podziałów klasowych, mianem jednej z biblijnych postaci określono całą grupę społeczną — chłopów. Nie chodziło o brak kultury, biblijny Cham nie był bowiem chamem, lecz inne cechy chłopstwa. Choć bowiem na wsi panowały siłą rzeczy nieco inne zwyczaje niż na dworach, to jednak panowały. Jeśli z punktu widzenia szlachcica chłopu brakowało ogłady, to to samo mógł powiedzieć chłop o szlachcicu. Zarówno bowiem w chacie chłopa jak i na dworze pana panowały surowe obyczaje, których przestrzegano. Z czasem mianem ‚cham’ zaczęto określać osobników  prymitywnych, nieokrzesanych, łamiących zasady.

Podziały klasowe miały same wady i jedną zaletę: umożliwiały równanie w górę. W bajkach biedny przedstawiciel niższych klas, chłop, rzemieślnik, marzył o tym, by zostać rycerzem, szlachcicem, królem, nigdy odwrotnie. Później przyszła tak zwana komuna i wywróciła wszystko na nice. To, co było nieprzyzwoite, niedopuszczalne, naganne, kwintesencja chamstwa, stało się regułą. Nie trzeba było równać w górę, zresztą nie bardzo było do kogo, bo najpierw zaborcy, a potem okupanci przetrzebili elity. Te zaś, które przetrwały, były prześladowane przez nową władzę. Do demokracji socjalistycznej, kultury ludowej dołożono demokratyczny savoir vivre, zgodnie z którym można było bekać czy dłubać w zębach, byle dyskretnie.

Jedną z podstawowych zasad kindersztuby jest powstrzymywanie się od publicznego udzielania reprymendy za niestosowny ubiór, zachowanie, słowa, wygląd, zapach. Jeśli istnieje potrzeba zwrócenia komuś uwagi, to należy go dyskretnie odwołać na bok i równie dyskretnie wyjaśnić o co chodzi. Niestety, dziś każdy, kto ma choćby odrobinę władzy, od polityka poprzez działaczy społecznych po dziennikarzy, czuje się w obowiązku łajać i strofować. Tymczasem nikt z kindersztubą, kto z domu wyniósł coś więcej niż kilka siniaków i pustych butelek nie pozwoli sobie na to, by kogoś publicznie besztać, karcić, upominać, pouczać, oceniać. Złodziej ryczący „łapać złodzieja” nie staje się uczciwy.

Władysław Frasyniuk w programie „Fakty po faktach” wyraził emocjonalnie niepochlebną opinię o żołnierzach nadgorliwie strzegących granicy, na której koczuje kilkudziesięciu uchodźców. I rozpętało się piekło. Do ataku ruszyli ci, którzy ubzdurali sobie, że im wolno więcej, że są lepsi, mądrzejsi niż inni, więc mają prawo łajać i pouczać. Politykom i dziennikarzom leczącym w ten sposób kompleksy można wybaczyć. Jeśli jednak ludzie z tytułami naukowymi sugerują, że prowadzący program powinien „reagować”, to… skąd czerpać wzorce, na kim się opierać? Kajdanowicz mógł, a może nawet powinien zdystansować się od słów Frasyniukaprzekonuje prof. Wiesław Godzic. — Nie musiałby go nawet mocno upominać, wystarczyłoby, żeby się żachnął albo powiedział coś w stylu: „No wie pan, nie chcemy takich porównań”. Według profesora jeśli jeden z gości wypróżni się na środku salonu, gospodarz powinien zdystansować się od niego. Oczywiście nie musi go nawet mocno upominać. Wystarczy, że podniesie brew, spojrzy z ukosa z dezaprobatą, zmarszczy nos albo powie coś w stylu „No wie pan, nie chcemy takich ozdób”. Innymi słowy sugeruje, że jeśli pies zza płotu obszczekuje przechodnia, to obowiązkiem przechodnia jest zdystansowanie się do psa. Czy Godzic zgodziłby się, by studenci dystansowali się od niego i od tego, co mówi na wykładach?

Rozmowa u cioci na imieninach lub przy rodzinnym stole różni się od rozmowy w studio, gdzie dziennikarz zadaje pytania, a zaproszeni goście odpowiadają na nie. On porusza w imieniu widzów, słuchaczy lub czytelników interesujące opinię publiczną kwestie, oni przedstawiają swój punkt widzenia. Podstawową cechą dziennikarza jest obiektywizm przejawiający się tym, że nie afiszuje się ze swoimi poglądami. Jeśli profesor tego nie rozumie, jeśli sugeruje, że dziennikarz powinien każdą wypowiedź oceniać — chwalić, ganić, dystansować się — to należy z dystansem podchodzić do jego kompetencji. A ponieważ kształci następców…

Prof. Barbara Giza zauważyła z kolei, że granice się przesuwają. Język mediów i język w mediach bardzo się radykalizują i stale przesuwane są w nich granice kultury rozmowy. To nie granice są przesuwane, pani profesor. To spór wiodą ludzie bez ogłady, zasad, hamulców, nie uznający żadnych reguł. Nie znają pojęcia „nie wypada”, bo im wypada wszystko. Kulturalny człowiek nie zwróci im uwagi, ponieważ jest kulturalny, oni nie mają takich dylematów. Nie rozmawiają po to, żeby przedstawić swoje racje, bo wiedzą, że zawsze mają rację. Nie interesuje ich co rozmówca ma do powiedzenia, bo oczywistą dla nich oczywistością jest, że jest głupi i nic mądrego nie wniesie. Jeśli są dziennikarzami, prowadzą rozmowę w studiu, to przerywają zaproszonym gościom i wtrącają coś w ich mniemaniu arcymądrego. Co ciekawe sami bardzo nie lubią jak im przerywać. Obrazu całości dopełnia jakże częsta nadinterpretacja lub przeinaczanie wypowiedzi z prozaicznego powodu niezrozumienia tego, co słyszą.

W TVP prezenterzy zachowują dystans nawet do materiałów informacyjnych. W TVN pokazano, że do obiektywizmu dziennikarzy i wolności słowa także podchodzi się z dystansem, a słowo „krytyka” pochodzi od „być krytym”. Żeby udobruchać władze i skłonić je do udzielenia koncesji red. Morozowski wczoraj z przejęciem godnym prezentera TVP powtarzał obowiązujący przekaz dnia, że to Łukaszenka odpowiada za kryzys na granicy, że w zanadrzu ma do dyspozycji miliony uchodźców i tylko czeka, by Polacy wpuścili trzydzieści osób koczujące na granicy żeby włączyć ich do akcji… Wiemy, że to jest jednak efekt, że ci ludzie się tam znaleźli, takiego a nie innego postępowania Ukaszenki, prezydenta Łukaszenki, prezydenta Białorusi, no, niewątpliwie dyktatora, który używa tych uchodźców jak żywych tarcz, używa tych uchodźców no jako pewne element wojny hybrydowej, z tym bym się zgodził o czym mówią przedstawiciele i straży granicznej i przedstawiciele rządzących.

Amen.

 

PS.
Andrzej Morozowski tak wziął sobie do serca nauki Godzica, że dystansuje się przy każdej okazji. Ostatnio zdystansował się wczoraj o godzinie 18:36.

Dodaj komentarz