Policja Obywatelska

Dawno, dawno temu, choć bynajmniej nie za siedmioma górami, pewnego poranka po przyjściu do pracy pracownik ku swemu przerażeniu odkrył, że było włamanie. Na pólkach i podłodze walał się poprzewracany towar, a na zaplecze prowadziła błotnista ścieżka – podwórze nie było utwardzone, a całą noc lało. Złodzieje musieli dostać się do środka przez małe okienko na zapleczu. Pracownik po ochłonięciu wykonał telefon do przełożonego, który zalecił zawiadomienie milicji i pozostanie na miejscu. Zabrał się więc za zawiadamianie milicji. Nawiasem mówiąc trudno sobie dziś wyobrazić, że niegdyś alarmy nie były tak masowe, a obywatelska była milicja. Po wykręceniu numeru 997 usłyszał w słuchawce „Pogotowie milicyjne proszę czekać, pogotowie milicyjne proszę czekać, pogotowie milicyjne proszę czekać, pogotowie milicyjne proszę czekać…”

Po godzinie czekania pojawił się kierownik, który stwierdził, że ponieważ nieopodal jest komisariat, więc pójdzie i złoży zawiadomienie osobiście. Po dłuższej chwili wrócił w stanie przedzawałowym, a to co mówił przez zaciśnięte zęby nie nadaje się do powtórzenia. Zaczął kopać w papierach i wygrzebał gdzieś prywatny numer funkcjonariusza, który otrzymał z okazji poprzedniego włamania (to nie było pierwsze, ale państwowy przedsiębiorca ani myślał wydawać kasę na kraty czy inne zabezpieczenia) i dopiero tą drogą zawiadomiony organ po kilku godzinach pojawił się na miejscu i przystąpił do czynności śledczych.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że w owych czasach partia była zjednoczona a milicja obywatelska. Później przeszła metamorfozę i stała się policją. I to tak dalece, że gdy na początku lat dziewięćdziesiątych dokonano kradzieży w mieszkaniu zawiadomienie policji zajęło kilkanaście minut. A po dalszych kilkunastu minutach funkcjonariusz był już na miejscu zdarzenia i zbierał odciski palców.

Uczciwy obywatel, który jak wiadomo nie musi się niczego obawiać, ponieważ jest uczciwy, na co dzień nie ma styczności z organami ścigania. Bo nie potrzebuje. Jest przecież uczciwy. Ale czasem wydaje mu się, że powinien zawiadomić policję o jakimś wydarzeniu. Na przykład gdy mu jakiś troglodyta ostrzela mieszkanie z broni pneumatycznej czy czegoś takiego. Uczciwy obywatel nie musi znać się na broni, od tego jest przecież policja. A skoro tak, to należy ją o fakcie powiadomić. Z tablicy ogłoszeń przepisuje więc numer dzielnicowego i przystępuje bez przekonania do czynności powiadamiania. Jednak im bardziej dzwoni, tym bardziej nikt nie odbiera. Tak upływa poranek i wieczór — dzień pierwszy.

Ponieważ dodzwonienie się do dzielnicowego, który w XXI wieku został wyposażony w telefon stacjonarny, spełzło na niczym, ostrzelany postanowił posłużyć się drugim numerem widniejącym na tablicy ogłoszeń — numerem dyżurnego. Ten jednak z kolei jest permanentnie zajęty. Tak upływa poranek i wieczór — dzień drugi.

Z uwagi na niewielką odległość zaatakowanego obiektu od komisariatu można było odłożyć na bok zawodne cuda techniki telekomunikacyjnej i udać się tam osobiście. Od razu trzeba było tak zrobić. Po pokonaniu przeszkód terenowych i szklanych drzwi oczom zawiadamiającego ukazał się spory hall, po którym nerwowo kręciło się kilka osób najwidoczniej na coś czekając. Za szybą i drzwiami bez klamki od strony petentów, w sporym pomieszczeniu z kilkoma komputerami i stertami papierzysk, pani funkcjonariuszka uzbrojona w broń krótką śmiała się perliście do słuchawki telefonu na oko wyprodukowanego w epoce późnego Gierka. Ach, żeby moja żona tak pięknie się śmiała — przemknęła pokrzywdzonemu przez głowę myśl niestosowna. Szybko się jednak zmitygował zważywszy na powagę miejsca. Przy okazji zrozumiawszy dlaczego do dyżurnego dodzwonić się nie sposób.

Nikogo nie obchodziło z czym obywatel zawitał w przyjazne policyjne progi. Gdy po jakimś czasie pani dyżurna otworzyła drzwi jednostronnie uklamokowione i grzecznie spytała o co chodzi poszkodowany wyłuszczył sprawę. Okazało się, że fakt ostrzelania nie ma żadnego znaczenia. Ważna jest wartość uszkodzonego mienia, ponieważ to stanowi podstawę do kwalifikacji czynu. Ale i tak teraz nic się nie da zrobić, bo mamy urwanie głowy. Proszę przyjść później. Najlepiej wieczorem.

Skoro wieczorem, to wieczorem. Poszkodowany grzecznie podreptał do domu by stawić się wieczorem. Stawił się i stoi. Pani w dyżurce odnotowała mrugnięciem oka fakt dostrzeżenia faktu stawienia się i zajęła się ważnymi sprawami. Ach, żeby moja żona tak pięknie mrugała — przemknęła pokrzywdzonemu przez głowę myśl nie na miejscu. Szybko zmitygował się zważywszy na powagę chwili. Bowiem czekając wdał się w pogawędkę z oczekującymi. I dowiedział się, że policja potrafi wezwać obywatela na przesłuchanie na określoną godzinę, kazać mu czekać, a po kilku godzinach oznajmić, że już „dzisiaj jest za późno, wezwiemy w innym terminie”.

Po powzięciu takich dodających otuchy, pokrzepiających informacji poszkodowany już nie był pewny, czy warto zawracać głowę bądź co bądź państwowemu organowi taką błahostką jak dziura w szybie. Zwłaszcza, że nie wiadomo jeszcze do końca ile taka szyba jest warta. Zapragnął się jednak upewnić. Niemal przemocą wdarł się do dyżurki i spytał uprzejmie czy przypadkiem nie przeszkadza organowi publicznemu w pracy i co ma robić. Czekać — usłyszał. Ile i na co? Nie wiem ile. Aż któryś z funkcjonariuszy zejdzie. Mam czekać na Godota? — zażartował grubiańsko delikwent. Co godota? — zapytała zaciekawiona dyżurna. I tak upłynął poranek i wieczór – dzień trzeci.

Uczciwy obywatel po zasięgnięciu opinii bliższej i dalszej rodziny oraz znajomych zrezygnował z dalszych prób informowania organu państwowego o zdarzeniu. Troglodyta może zatem spać spokojnie — nikt go nie będzie niepokoił. Chyba, że kogoś zastrzeli. Zaś wszystkim znajomym zaznajomionym ze sprawą dziwnie to samo przyszło do głowy — że znowu, jak za dawnych, dobrych lat, nie tylko Platforma jest Obywatelska….

Dodaj komentarz